Nawet nie zauważyłem momentu, kiedy dotarłem w kronice do roku tysiąc osiemsetnego. Dopiero Mendelssohn, wspominając parę dni temu moją pierwszą symfonię, która miała premierę w kwietniu tego właśnie roku, powiedział całkowicie bezrefleksyjnie, jakby ogłaszał podanie codziennego posiłku:

– A więc żegnamy klasycyzm…

Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście jeszcze przed rozpoczęciem pisania kroniki wprowadziłem umowny podział na epoki, a przełom klasycyzmu i romantyzmu przypisałem właśnie na rok 1800.

Miałem wtedy 30 lat, zaliczyłem pierwsze zagraniczne tournée do Pragi, Drezna i Berlina, symbolicznie odtwarzając wcześniejszą trasę Mozarta. Miałem już za sobą także udział w jednej z akademii wiedeńskich na zaproszenie Haydna i sporo występów jak pianista i improwizator. Własną akademię, z której cały dochód miał iść do mojej kieszeni, udało mi się jednak załatwić dopiero na kwiecień 1800 roku w wiedeńskim Burgtheater.

Jeśli komuś się wydaje, że zorganizowanie wówczas koncertu promującego jednego kompozytora było łatwe, to nie wie, o czym mówi. We Wiedniu, w przeciwieństwie do Londynu i Paryża nie było ani jednej sali koncertowej, a życie kulturalne toczyło się głównie w teatrach, w których wystawiano sztuki i opery. Koncerty w salach teatralnych można było urządzić wyłącznie w krótkich przerwach w sezonie operowym, a chętnych na rezerwację sal było wtedy bardzo, bardzo wielu.

Swoje szanse zwiększyłem, wprowadzając do programu koncertu arię i duet ze „Stworzenia świata” Haydna oraz jedną z symfonii Mozarta. To wciąż był dobry „wabik” dla Wiedeńczyków. Trzymałem się przeszłych mistrzów i zadbałem, aby nikogo zbytnio nie wystraszyć. Ze swoich kompozycji wystawiłem pierwszy koncert fortepianowy, coraz bardziej popularny w Wiedniu „Septet” i specjalnie na tę okazję ukończoną pierwszą symfonię.

Pewnie, że chciałem prześcignąć i Haydna i Mozarta, ale wcale nie chciałem za bardzo szokować. Ktoś ładnie powiedział, że „jeśli widzimy tylko jeden pazur lwa, to dlatego, że lew uznał, że rozsądniej jest jeszcze nie atakować”. Tak właśnie zrobiłem…

Dysponowałem wprawdzie taką samą orkiestrą, jaką mieli Mozart i Haydn, ale dodałem w symfonii silny klarnet oraz liczną i słyszalną sekcję dętych drewnianych, zmieniłem sposób użycia kotłów i manewrowałem częstymi zmianami tonacji. Mało jak na pożegnanie starego i zapowiedź nowego?

Śmiać mi się chce z tych wszystkich krytyków, którzy wiedząc dziś o przyszłych „Trzeciej”, „Piątej” i „Dziewiątej” uznają moją „Pierwszą” za konserwatywną, powściągliwą i zdumiewająco ostrożną, wręcz bojaźliwą. A kto w 1800 tworzył odważniej? No kto?

Lew pokazał dopiero jeden pazur… a i tak niektórych wystraszył ponad miarę.

W „Allgemeine Musikalische Zeitung” jakiś krytyk napisał, że „jest to chaotyczna eksplozja oburzającej bezczelności młodego człowieka”. I pomyśleć, że ja dałem im zarobić, zamieszczając na ich łamach reklamę swojego koncertu…

Nie żegnałem jakiegoś mitycznego klasycyzmu. Nie rozpoczynałem w muzyce romantyzmu. Po prostu tworzyłem swoje i chciałem komponować inaczej niż Mozart i Haydn. Nie mogłem jednak wystraszyć publiczności i sponsorów. Jeszcze nie wtedy… Odwrotu już jednak nie było… Lew miał już pobudzony apetyt i ostrzył sobie pazury…

INSPIRACJA WPISU: