Prawie cały dzisiejszy dzień spędziłem wspólnie z Orlandem di Lasso. Przyszedł do mnie z wizytą zaraz po śniadaniu i nieśmiałym głosem powiedział:

– Mistrzu, widziałem, że w zeszłym tygodniu zamieściłeś w kronice
„Lamentacje Jeremiasza” Thomasa Tallisa i chciałem cię prosić, abyś porównał je z moimi, o kilkanaście tylko lat młodszymi. Nie chodzi mi o to, które z nich są ładniejsze lub ciekawsze, ale skoro piszesz kronikę, to interesująca może być dla przyszłych czytelników możliwość porównania, jak nawet kilkanaście lat różnicy wpłynęło na zmianę stylu kompozycji przy niezmienności tematyki i podkładu tekstowego…

Skusił mnie łatwo. To naprawdę wydawało mi się ciekawe porównanie…

Już po kilku chwilach zatopiłem się w muzyce Orlanda, a po zakończeniu jego „Lamentacji” nie podjąłem nawet rozmowy tylko po cichu, aby nie wypaść z ogarniającego mnie polifoniczno-gregoriańskiego klimatu wybrałem jego kolejny utwór i czyniłem tak aż do pory na obiad…

– Po posiłku zapraszam cię do mnie. Zaproszę na wieczór kilka innych osób i posłuchamy twoich wspaniałości wspólnie. Będziesz mógł przyjść?

– Ależ oczywiście i to z najwyższą radością i wdzięcznością…

Zaprosiłem Haydna, Berlioza, Strawińskiego i Brucknera, a z dyrygentów Stokowskiego, Knappertsbuscha i poznanego całkiem niedawno Bouleza…

Zastanawiałem się również nad zaproszeniem Mozarta, ale zrezygnowałem z tego pomysłu w obawie, że Wolfi zepsuje nam atmosferę, dosłownie i w przenośni…

Di Lasso przyniósł ze sobą inne wykonania „Lamentacji Jeremiasza” oraz „Przepowiednie Sybilli”, „Psalmy pokutne Dawida”, „Łzy św. Piotra”, motety, madrygały i swoje „Requiem”.

Przyjąłem na siebie obowiązki gospodarza, wprowadziłem Orlando i zapoznałem go z pozostałymi moimi gośćmi. Zdumiało mnie to, jak bardzo czuć było w powietrzu niewypowiedziane oczekiwanie piękna i zaciekawienie nieznanym…

Całe szczęście, że nie było jednak Mozarta. Wszyscy moi goście zachowywali się tak samo, jak ja o poranku. Bez zbędnych słów, z aprobatą wyrażoną gestem i uśmiechem słuchaliśmy kolejnych dzieł Orlanda aż do wieczora. Świadomie odpuściliśmy wyjście na kolację…

Po wysłuchaniu ostatniego z dzieł, jakie przygotował di Lasso, a było nim „Requiem”, zapadła długo trwająca cisza… Pierwszy odezwał się Boulez:

– Bardzo przepraszam, że w obecności tak wielkich autorytetów ośmielam się odezwać pierwszy, ale ja muszę…

Wstał, podszedł do Orlando di Lasso, wziął go w ramiona jak syna i długo trzymał w objęciach…

– Dla mnie to było jak strużka światła rozcinająca kosmiczne sfery wraz z ognistym przelotem komety. Dla mnie dziś stałeś się świecącą kometą i wdzięczny jestem Mistrzowi Ludwikowi, że dzięki swojej kronice przybliżył mi twoją muzykę. Obiecuję, że będę częściej zaglądał do kroniki i na pewno nie będę już pomijał wpisów o muzyce dawnej…

Wypuścił Orlanda z uścisku, a ten, zażenowany i jakby zagubiony, stał na środku pokoju i wyglądał jak uczeń na swoim pierwszym szkolnym koncercie, który nie wie, czy ukłonić się i czekać na brawa, czy też uciekać…

Muszę przyznać, że spodobały mi się słowa Bouleza. Sam łapię się na tym, że dzięki kronice zacząłem słuchać muzyki jakby na nowo, wynajduję nowych kompozytorów i nowe dzieła, i najnormalniej we wszechświecie jestem z tego powodu po prostu szczęśliwy…

INSPIRACJA WPISU: