Nie lubię pisać sam o sobie ani tym bardziej o swojej muzyce. Miałbym się zachwalać, jak jakaś przekupka na targu, albo co jeszcze gorsze użalać się nad sobą. O nie…

A jednak, gdy zobaczyłem puszącego się Charpentiera, który zaczepiał każdego w swoim pobliżu i pokazywał mu mój przedwczorajszy wpis o tym, że jego wstęp do „Te Deum” stał się hymnem Eurowizji, postanowiłem przywrócić właściwe proporcje. Ostatecznie to przecież ja dałem Europie jej najważniejszy hymn…

Mam tyle wspomnień i tyle wiedzy na temat swojej ostatniej symfonii, że aż nie wiem, co uwzględnić, a co pominąć. Tyle skojarzeń, które zapełniłyby grubą księgę…

Za każdym razem, gdy widzę Furtwänglera, otwiera mi się w pamięci zakładka o tym, że moją symfonię wykorzystano w koncercie urodzinowym dla Hitlera i wracają do mnie dziesiątki godzin rozmów z Wilhelmem, który najpierw opowiedział mi, kim był Hitler, a później długo i emocjonalnie próbował uzasadniać swoją rolę w nazistowskim systemie.

Jeszcze lepszy był Karajan. Ten również służył Hitlerowi, ale jemu jakimś cudem zostało to darowane…

Zamiast myśleć o swojej symfonii, zagłębiłem się w myślach o wzajemnej wrogości tych dwóch wybitnych dyrygentów, która pomimo kilku prób pojednania nie minęła również tutaj.

Tylu dyrygentów, tylu śpiewaków i śpiewaczek, tylu muzyków będących dzisiaj mieszkańcami DNM-u wykonywało moją „Dziewiątą” i chyba nie wszyscy mieli i mają świadomość tego, że grali ją zazwyczaj w sposób całkowicie odmienny od moich zamierzeń. Tylko że mi się te zmiany naprawdę spodobały…

Ile ja godzin przegadałem z Wagnerem, dziękując mu, że podwoił wiele fragmentów instrumentów dętych drewnianych. Ile śmiechu było, gdy Mahler kajał się przede mną, że odważył się zrewidować orkiestrację „Dziewiątej”, aby brzmiała tak, jak jego zdaniem, zrobiłbym to ja sam, gdybym miał do dyspozycji nowoczesną orkiestrę. On się bał, a ja byłem szczęśliwy z nowego brzmienia…

Nie zawsze jednak było miło. Felix Mendelssohn nazwał moją symfonię „muzyką napisaną przez pijanego” i do dziś nie mogę mu tego wybaczyć, choć zmienił swoje zdanie pod wpływem Liszta, Wagnera, Brucknera, Mahlera, Smetany, Berlioza i wielu innych pensjonariuszy DNM-u. Berlioz wbijał mu do głowy, że moja „Dziewiąta” dała początek nowoczesnej muzyce, a Smetana mówił wręcz o „boskim objawieniu”.

Spojrzałem w głąb stołówki i ujrzałem Bernsteina otoczonego liczną grupką swoich wielbicieli i znów uruchomiła się w mojej pamięci nowa zakładka. Dobrze pamiętam, z jakim lękiem Lenny tłumaczył mi, dlaczego uznał za słuszne zamienienie w odzie kończącej moją symfonię słowa „Radość” na „Wolność” podczas koncertu z okazji obalenia Muru Berlińskiego.

To natychmiast mi przypomniało, że właśnie moja „Oda do radości” według tekstu Fryderyka Schillera stanowiła wspólny hymn dwóch politycznie podzielonych niemieckich reprezentacji podczas Igrzysk Olimpijskich w latach 1956-1968.

Moja „Dziewiąta” stała się świętością dla Niemców, a dzień, w którym jej rękopis powrócił w 1977 roku z Polski do Berlina po wojennej zawierusze, stał się powodem do autentycznej radości i dumy moich rodaków po obu stronach Muru Berlińskiego.

Może właśnie idee równości, braterstwa i solidarności zawarte w słowach Schillera „że wszyscy ludzie będą braćmi” sprawiły, że fragment finału mojej symfonii przyjęto najpierw jako hymn Rady Europy, a w 1986 roku przyjęła go jako swój hymn cała Unia Europejska. O ironio losu o instrumentalną aranżację poproszono wówczas wspomnianego już Herberta von Karajana…

Oplatałem wzrokiem muzyków siedzących w największej sali stołówki i nagle mój wzrok zatrzymał się na śpiewaczce Caroline Unger, która śpiewała partię kontraltu podczas wiedeńskiej premiery „Dziewiątej”. Natychmiast wróciły wspomnienia i oczy zaszkliły mi się wilgotną mgiełką…

Zobaczyłem w tej mgiełce, jak stoję za plecami dyrygenta Duporta, odwrócony tyłem do publiczności. Wydawało mi się, że to ja prowadzę orkiestrę. Nic nie słysząc, rzucałem się jak szaleniec tam i z powrotem, machałem rękoma i stopami, kucałem i podskakiwałem, jakbym chciał grać na wszystkich instrumentach i śpiewać wszystkie partie kantaty kończącej symfonię.

Byłem o kilka taktów spóźniony w swoich reakcjach i „dyrygowałem” w ten sposób jeszcze długo po zakończeniu symfonii i wtedy ona, ta młodziutka wówczas Caroline podeszła do mnie i obróciła mnie w stronę widowni, widowni, która wiwatowała na moją cześć… Na widok owacyjnych braw, rąk uniesionych w górę, rzucanych kapeluszy i chusteczek rozpłakałem się jak małe dziecko…

INSPIRACJA WPISU: