Doskonale znam ten swój tępy wzrok wpatrzony w dal, jakby nie istniało tu i teraz. Znowu się zakochałem!

Ten stan, w którym mógłbym słuchać muzyki bez przerwy długimi godzinami, a jedzenie, picie, bycie i inne przyjemności i obowiązki stają się prozaiczną niepotrzebnością, tym razem zawdzięczam Niccolò i Salvatore…

Z kronikarskiego obowiązku postanowiłem przypomnieć sobie dwa pierwsze koncerty Paganiniego. Zwłaszcza „Drugi” z „La Campanellą” zwiastował miłe chwile. Na swoje szczęście i na swoje nieszczęście wybrałem nagranie kompletu skrzypcowych dzieł Paganiniego w wykonaniu Salvatore Accardo…

Wpadłem po uszy… Dźwięk skrzypiec Salvatore jest tak wspaniały nawet w najwyższych swoich rejestrach, a finezja skrzypka tak oszałamiająca, że szybko wpadłem w swój ulubiony stan, w którym dźwięk dominuje nad muzyką. To nie znaczy oczywiście, że przestaje mnie obchodzić linia melodyczna utworów, ale słuchałbym tych boskich skrzypiec nawet wtedy, gdyby odtwarzały szum wodospadu… dla samego dźwięku!

Paganini komponował sam dla siebie, nikomu nie sprzedawał praw do swoich dzieł, godząc się jedynie na ewentualne fortepianowe transkrypcje i wytwarzał wokół siebie atmosferę nieziemskiej wyjątkowości. Nawet wada, z którą nie mógł sobie poradzić przez całe życie, sprawiająca, że stale mówił sam do siebie, wpasowała się w jego nadludzki wizerunek, sugerując stałą obecność obok Paganiniego zaprzyjaźnionego demona, z którym Niccolò nieustannie toczy spory i dyskusje.

Prawie nigdy nie wykonywał utworów innych kompozytorów, bo… nie umiał ich grać pożądaną manierą. Kilka razy próbował grać moje sonaty, ale wypadało to dramatycznie kiepsko. Za to gdy brał w ręce swoje skrzypce Guarnieriego i poddawał się niczym nieskrępowanej improwizacji geniusza, to wyczarowywał pasaże, których nie można było nazwać inaczej niż nadludzko piękne.

Morderczy trening z dzieciństwa, gdy pojedyncze pasaże ćwiczył po dziesięć godzin bez przerw, procentował z nawiązką, co sprzyjało powstawaniu diabolicznych mitów…

Nie potrafię oczywiście powiedzieć jak dalece Accardo dorównuje dawnemu mistrzostwu tego chudzielca z długą, bladą twarzą, z oczyma błyszczącymi jak u orła, z długimi kręconymi czarnymi włosami, opadającymi na kołnierz nieodłącznego płaszcza, który dotykając długimi kościstymi palcami strun, ożywiał instrument dosłownie i w przenośni…

Jeśli to, co dzisiaj daje nam Accardo to prawdopodobnie tylko niewielki ułamek arcygeniuszu Paganiniego, a i tak wystarczyło, abym się zakochał, to strach pomyśleć, jaką władzę mógłby mieć Niccolò nade mną, gdyby grał tylko dla mnie… Byłbym jego niewolnikiem, uniżonym poddanym i sługą…

INSPIRACJA WPISU: