– Chyba się tego po mnie mistrzu nie spodziewasz, ale mimo to chciałbym ci powiedzieć, że bardzo mi się podobają pieśni Mendelssohna, o których pisałeś wczoraj. Ja sam nigdy bym wprawdzie takich nie skomponował, ale to wcale nie przeszkadza mi… – odwróciłem się ku mówiącemu te słowa i o mało co nie usiadłem z zaskoczenia…

Przede mną stał Schoenberg…

Arnold, zauważywszy moje niedające się ukryć zaskoczenie, zdecydował się powtórzyć ostatnie wypowiedziane słowa:

– …to wcale nie przeszkadza mi w odczuwaniu przyjemności ze słuchania takiej muzyki. Muszę się zresztą przyznać, że pod koniec swojego życia odczuwałem „silne pragnienie powrotu do starego stylu i od czasu do czasu byłem zmuszony ustąpić temu pragnieniu”.

Patrzyłem na Arnolda z nieudawanym niedowierzaniem w to, co przed chwilą od niego usłyszałem. Chyba to odczuł, bo zaczął się tłumaczyć:

– Wiem, wiem… Kiedyś melodie nie były dla mnie najważniejsze, szczerze mówiąc, wcale nie były ważne. Interesowało mnie przede wszystkim znalezienie nowego sposobu muzycznego wyrażania własnej ekspresji nie za pomocą melodii, ale dzięki dźwiękom.

– „Dźwięki stały się dla mnie prawdziwie zwierzęcym bezpośrednim wyrazem zmysłowych i psychologicznych emocji”.

– Nie byłeś w takim dążeniu sam. Pamiętam, jak Alban Berg rozkoszował się nie tyle twoją muzyką, ile tworzącymi ją dźwiękami…

– To mój uczeń…

– No tak, to wiele może tłumaczyć. On chyba był w ciebie tak zapatrzony, że każdy twój pomysł łykał jak pelikan…

– Ciekawe co masz na myśli? – na twarzy Arnolda zarysowała się lekka nieufność.

– Mieliście tak dosyć ciągle spadającej na was krytyki, że wpadłeś na pomysł, aby stworzyć zamknięte dla obcych „Towarzystwo prywatnych występów muzycznych”, którego członkowie musieli zadeklarować, że nie będą wyrażać swoich sądów na temat wykonywanych utworów ani podczas koncertowych spotkań, ani w prasie. Toż to nic innego, jak cenzura…

– Mną kierowała raczej troska o nasze zdrowie psychiczne. Stykaliśmy się z tak dużą dozą niechęci, wyśmiewania i pogardy, że łatwo było stracić wiarę w to, co robiliśmy.

– Już tak się nad sobą nie użalaj. Ty sam wywarłeś ogromny wpływ na muzykę XX wieku i nie zmieni tego niczyja niechęć. Rewolucja, która na początku tego stulecia ogarnęła wszystkie dziedziny życia, w muzyce przyjęła twoją twarz. Może właśnie dlatego są tacy, którzy cię kochają i tacy, którzy cię nie akceptują…

– A ty mistrzu, do których się zaliczasz?

Nabrałem głęboko powietrza w płuca i dość długo zastanawiałem się nad odpowiedzią:

– Intrygujesz mnie i ciekawisz. Myślę, że rację ma Gustav Mahler, gdy mówi o tobie, że jesteś „jednym z tych ognistych ludzi, którzy budzą sprzeciw, ale równie dobrze wywołują pobudzenie i ruch, i którzy zawsze mieli inspirujący i korzystny wpływ na ludzkie umysły”.

Po chwili dodałem:

– Już cię akceptuję, zobaczymy, co przyniesie przyszłość…

Spodziewał się chyba więcej, ale po chwili uśmiechnął się i powiedział:

– Mówiłem kiedyś Antonowi Webernowi, że moja muzyka prosi o więcej czasu i o wielokrotne słuchanie. Chyba nikt za pierwszym spojrzeniem nie pokochał Picassa ani po pierwszym czytaniu nie zrozumiał „Ulissesa”…

– Mendelssohna pokochałem jednak już od pierwszego odsłuchu… – zdecydowałem się na jawną prowokację.

– Zdziwiłbyś się mistrzu, ile emocji i uczuć ja zawarłem w swoich utworach na fortepian. Ja jednak przez całe życie uważałem, że „każdy, kto pisze utwory fortepianowe, nigdy nie powinien zapominać, że nawet najlepszy pianista ma tylko dwie ręce”. Nie utrudniałem im życia, co wcale nie znaczy, że nic nie czułem…

INSPIRACJA WPISU: