Od czasu, kiedy przeszliśmy z Bachem na ty, Johann zagląda do mnie niemal codziennie. Czasami przyprowadza ze sobą znajomych, czasami zagląda tylko na chwilę, wsuwając głowę w uchylone drzwi z życzeniami miłego, spokojnego dnia. Podobnie było i dzisiaj. Zastukał, zaproszony uchylił drzwi, uśmiechnął się, przywitał i zniknął…

Po chwili ponownie nacisnął jednak klamkę i nie wchodząc do środka, z głową tkwiącą pomiędzy drzwiami a futryną zapytał:

– Idę na spacer z Dietrichem, chcemy troszkę powspominać, nie miałbyś ochoty przejść się razem z nami?

Szybko przeszukałem swoją pamięć w poszukiwaniu znajomego Dietricha, ale z nikim nie skojarzyłem tego imienia, co na tyle mnie zaciekawiło, że żwawo odparłem:

– Poczekajcie na mnie chwilkę, zaraz będę gotów.

Johann stał przed budynkiem z nieznajomym mi mężczyzną, którego wyraźnie darzył sporym szacunkiem. Widać to było po postawie, gestach i po nieznikającym z ust Bacha uśmiechu.

Postanowiłem się przedstawić, ale nim zdążyłem się odezwać, nieznajomy wysunął się o krok przed Bacha i powiedział:

– Pozwól Mistrzu, że się przedstawię. Jestem Dietrich Buxtehude, Duńczyk z wyboru, który przez ostatnie 40 lat życia siedział w Lubece i grał tam na organach…

Od razu skojarzyłem jego nazwisko z opowieściami Bacha, jak to, aby dotrzeć do Lubeki i posłuchać najwybitniejszego wówczas kompozytora i organisty Niemiec przebył prawie 400 kilometrów, z czego większość pieszo.

– A więc to o tobie Johann opowiadał z wypiekami na ustach?!

– Widocznie przypomniała mu się moja córka?

Johann parsknął śmiechem, a po chwili położył rękę na ramieniu Dietricha i zaczął opowiadać:

– Miałem wtedy dopiero 20 lat, ale gdy usłyszałem od swojego brata Johanna Christopha, że w Lubece jest mistrz organów, z którym nikt się w Niemczech równać nie może, zdecydowałem się wyruszyć w drogę, aby poznać go osobiście…

– Nie byłeś pierwszy Johannie. Przed tobą przybyli do mnie między innymi Händel i Telemann. Słyszeli, że jestem już na emeryturze i chcieli zająć moje miejsce organisty w lubeckim Marienkirche, ale akurat oni obaj uciekli już następnego dnia, gdy tylko dowiedzieli się, jakie zwyczaje obowiązują w Lubece…

Bach znowu zakrztusił się śmiechem, a ja stałem obok coraz bardziej zaintrygowany.

– Zgodnie z tradycją następca w poważanym zawodzie musiał poślubić córkę swojego poprzednika. Tak samo musiałem zrobić ja, gdy obejmowałem posadę organisty w kościele Mariackim w Lubece po zmarłym Franzu Tunderze. Poślubiłem najmłodszą córkę Tundera i doczekałem się swoich siedmiu córek. Jedną z nich po mojej śmierci za żonę pojął nowy organista kościoła Johann Christian Schieferdecker. A wszystko dlatego, że Bach jej wcześniej nie chciał, choć ja widząc jego talent, miałem na to ogromną nadzieję…

– Ja, w przeciwieństwie do Händla i Telemanna zostałem u ciebie prawie cztery miesiące, mocno wydłużając miesięczny urlop, jaki otrzymałem od rady kościelnej w Arnstadt, gdzie wówczas pracowałem. Miałeś Dietrichu pełne prawo spodziewać się, że zostanę… Ja jednak byłem wtedy stanowczo za młody na ożenek.

– Może to i prawda. Przez te cztery miesiące, które u mnie byłeś, córki nie podbiłeś, ale zrobiłeś za to tyle kopii moich dzieł, że wracałeś obładowany papierami jak juczny osioł…

– Dzięki temu nie zaginęły. Prawie dwie trzecie wszystkich twoich dzieł przetrwały właśnie u mnie i u moich przyszłych uczniów! Studiowaliśmy twoje kompozycje z szacunkiem każdego dnia…

– Szkoda, że nie zostałeś moim zięciem, wielka szkoda…

INSPIRACJA WPISU: