Parę żartobliwych słów o tęsknocie za żeńskim towarzystwem śpiewaczek sprawiło, że kilku mniej wyczulonych na moje poczucie humoru kompozytorów zgłosiło się natychmiast z propozycjami wysłuchania ich oper, abym mógł się nasycić…

Pierwszy przyszedł Franz Schreker, zachwalając swoją „Der ferne Klang”, chwilę po nim zawitał przy moim stoliku Richard Strauss, niosąc kilka wykonań „Kawalera z różą”.

A ja zupełnie nie miałem ochoty na słuchanie oper, nie dzisiaj… Nieznanemu mi bliżej Schrekerowi powiedziałem, że przyjrzę się jego twórczości w najbliższym czasie, a Straussowi obiecałem, że na pewno spotkam się z nim w kronice i to wcale nie jeden raz. Ta akurat obietnica będzie bardzo łatwa do spełnienia.

Tęskniłem za kobiecymi głosami, ale nie za wszelką cenę…

Z kłopotu wybawił mnie Skriabin, który znakomicie wyczuł mój nastrój i powiedział z szelmowskim uśmiechem:

– U mnie w „Prometeuszu” śpiewa żeński chór, ale żadna ze śpiewaczek nie mówi ani słowa. Wszystkie wyśpiewują wyłącznie same samogłoski…

Tak mnie tym rozbawił, że zupełnie bezwiednie odwzajemniłem mu się szczerym szerokoustnym uśmiechem. Sam się tym zaskoczyłem, bo szczerze mówiąc, nie przepadałem zbytnio za tą zmistycyzowaną postawą Skriabina, uważającego się za boga. Co innego jego muzyka!

Wziąłem Aleksandra pod ramię i bez słowa ruszyliśmy w kierunku sali odsłuchu. Nie zapraszałem go do siebie, bo z opowieści innych wiedziałem, że skończy się to na wielogodzinnej nasiadówce i trudno go będzie wyprosić pod jakimkolwiek pretekstem. Bezpieczniej będzie w miejscu publicznym…

O tej porze sala odsłuchu świeciła pustkami. Rozsiedliśmy się wygodnie w najlepszych akustycznie miejscach, a Skriabin sprawnie uruchomił sprzęt i po chwili rozległy się pierwsze dźwięki „Prometeusza”. Co dziwne, Aleksander na pierwszy ogień wybrał fortepianową aranżację dokonaną przez swojego najbliższego przyjaciela Leonida Sabaniejewa.

– Żebyś nie myślał, że nie potrafię docenić innych — powiedział, choć jakoś tak bez przekonania.

Dwa dynamicznie grające fortepiany zalały pięknymi dźwiękami całą salę i korytarz przed nią. Co chwilę otwierały się drzwi i do sali wchodzili kolejni mieszkańcy DNM-u skuszeni muzyką Skriabina, aż w końcu sala zapełniła się do ostatniego miejsca, co wreszcie unieruchomiło nieprzyjemnie skrzypiące wejściowe drzwi. Po chwili zapełnił się również korytarz.

Po dwudziestu minutach muzyka ucichła po brawurowym finale, ale nikt nie ruszył się z miejsca. Musiałem szturchnąć Aleksandra, aby go wybudzić z transu i dopiero wtedy ociężale podniósł się i z wyraźną niechęcią wymienił płytę na inne wykonanie. Nikt nie wyszedł z sali…

Tym razem była to już oryginalna wersja orkiestrowa. Czekałem na zapowiadane przez Skriabina nic niemówiące kobiece głosy, ale w głowie i trzewiach wciąż mi grał fortepianowy duet. Zacząłem się zastanawiać, jak zareaguje Aleksander, jeśli powiem mu, że oryginał TEŻ jest piękny?

Skriabin był mocno pogrążony w swoich myślach, ale w pewnym momencie również on powrócił do wybrzmiałej wcześniej fortepianowej aranżacji:

– Wiesz, że obie partie fortepianów gra ten sam pianista, a w złożeniu obu ścieżek w jedną pomogła jakaś tajemna maszyna, którą nazywają komputerem. Dziwny i piękny zrobił się ten świat… Trochę się do tego przyczyniłem…

INSPIRACJA WPISU: