Pobudzony muzyką Holsta od kilku dni wymykam się późnymi wieczorami po cichu z pokoju, by w samotności usiąść na parkowej ławeczce pod rozgwieżdżonym niebem i kontemplować piękno i grozę kosmosu.

W przeciwieństwie do wielu z nas, którzy okazują tutaj astronomiczne zacięcie, ja siadam i… zamykam oczy. Słucham…

Z każdą kolejną nocą dociera do mnie coraz więcej niezwykłych dźwięków kosmosu i ta odsłaniająca swój muzyczny koloryt pozorna cisza przestworzy napawa mnie ekscytacją i pokorą.

Nowy dźwięk, którego nie słyszałem poprzednimi wieczorami, okazał się skrzypem kroków po wyżwirowanej alejce parku. Otworzyłem oczy i już po cieniu sylwetki wiedziałem, że zbliża się Siergiej. Nikt w DNM-ie nie ma tak długich zwisających wzdłuż ciała rąk, jak Prokofjew.

Nawet nie zapytał, czy może się przysiąść, tylko usiadł obok i rzekł:

– To od lat moja ławka…

Nie zareagowałem ani słowem, choć uznając jego „prawo” do ławeczki, odsunąłem się w prawo aż na jej skraj.

– Przypomina mi czasy, gdy jeszcze w Piotrogrodzie kupiłem sobie teleskop i gapiłem się w niebo, sam nie wiem, czego lub kogo szukając – Sierioża nie wytrzymał zbyt długo ciszy.

– Niby nic mnie wtedy nie ruszało; ani rewolucyjna zawierucha w Rosji wiosną 1917 roku, ani częsta krytyka mojej twórczości, ani rozstania z kobietami, które mogły być moją żoną, ani nawet zagrożenie poborem do wojska na wojnę z Niemcami – niby z wszystkim świetnie sobie radziłem, ale jednak… wpadłem w depresję po uszy.

– Napisałem o depresji do Miaskowskiego – wyobrażasz to sobie – zwrócił się do mnie bezpośrednio – napisałem do żołnierza, do porucznika, który z linii frontu w kilku dramatycznych listach opisywał mi okrucieństwo wojny, horrendalną liczbę ofiar, gorycz porażek i odwrotów, kompromitującą Rosję prymitywną armię, zbrodnie i gwałty… A ja jemu odpisałem tylko w kpiarskim tonie, żeby „wykończył podłych potomków Schuberta”.

– Żeby jeszcze bardziej uciec od polityki, od wojny, od Niny Meshchersky, od życia… ruszyłem w podróż parowcem wzdłuż Wołgi, a potem wzdłuż Kamy aż w pobliże Uralu. Pisałem do Miaskowskiego, że „Kama jest dzika, dziewiczo czysta i niewiarygodnie piękna tutaj, z jej czerwonym pagórkowatym brzegiem pokrytym ciemnym syberyjskim sosnowym lasem”, nie zdając sobie zupełnie sprawy, z czym jemu głównie kojarzy się wówczas czerwień wojny.

– Było mi tam, w tej cywilizacyjnej samotności tak dobrze, że nie musiałem na siłę być aż tak bardzo nowoczesny, jak wymagały tego ode mnie muzyczne trendy i Diagilew, który widział we mnie świetne uzupełnienie Strawińskiego. A ja, choć trudno w to uwierzyć, gdzieś w głębi duszy byłem lirycznym klasycystycznym romantykiem.

– Z Niną Meshchersky grywałem… sonaty Mozarta, choć prawdą jest, że mój dokładany akompaniament prawej ręki był mocno modernistyczny, ale ja byłem przekonany, że Mozartowi by się to podobało, gdyby żył w czasach, gdy ja żyłem z Niną.

– Nieskalana cywilizacją czystość otaczającego mnie syberyjskiego krajobrazu, jego piękna surowość i prostota musiały znaleźć odzwierciedlenie w mojej muzyce. Nie musiałem i nie chciałem wywoływać szoku efekciarstwem tak bardzo widocznym w „Suicie scytyjskiej” lub w „Drugim” fortepianowym.

– Zorkiestrowany wtedy „Pierwszy” skrzypcowy i naszkicowana pierwsza symfonia są proste w strukturze, harmonii i w rytmie, z którego Diagilew nie byłby zadowolony. Ale to właśnie byłem ja… ten sam, który napisał wcześniej liryczne pieśni do wierszy Achmatowej i ten sam od „Brzydkiego Kaczątka”, którego temat podsunęła mi Nina Meshchersky.

– Bardzo jednak dbałem o „nowoczesny” charakter moich ówczesnych kompozycji i pomimo ich romantycznego, lekkiego, pozornie bezwysiłkowego lirycznego charakteru nigdy nie przekroczyłem bariery ckliwego sentymentalizmu. Taki nie byłem, o czym najmocniej przekonała się Nina. Jak to ona do mnie mówiła?

Myśląc, że ostatnie pytanie skierowane było do mnie, wzruszyłem ramionami, ale Sierioża nawet na mnie nie patrzył.

– Tak bardzo nie pasowałem do całego otoczenia jej rodziny, że mówiła do mnie: „Marsjanin”, a jej ojciec – bogaty i wpływowy dyrektor firmy budującej jakieś tam maszyny, szybko podchwycił ten przydomek, odmawiając mi ręki Niny. Zerwałem z nią listownie, oddałem jej bransoletkę, odzyskałem pierścionek i po prostu odszedłem…

– Przyznać jednak muszę, że to Nina pierwsza uwierzyła, że pomimo moich dziwactw i ekstrawagancji mogę się okazać prawdziwym Andersenowskim „brzydkim kaczątkiem”…

INSPIRACJA WPISU: