Wiem, że nie jestem temu absolutnie winien, ale mimo wszystko czasami mam wyrzuty sumienia wobec Franza. Czy ja mu jednak kazałem ustalać termin jedynego jego autorskiego koncertu dokładnie w rocznicę mojej śmierci?

Chciał dobrze, a wyszło jak w jego życiu zazwyczaj. Przygotował wspaniały program, a i tak wszystkie znaczące wiedeńskie gazety pominęły jego koncert milczeniem, koncentrując się wyłącznie na kilkudniowych obchodach mojej rocznicy, zorganizowanych przez Josepha Linke.

Na dodatek trzy dni później do Wiednia przybył Paganini i znów zabrał Schubertowi całe show. Gdyby nie relacje z koncertu Franza, które pojawiły się w gazetach w Lipsku, Dreźnie i Berlinie, to mało kto zauważyłby to wydarzenie.

Na szczęście liczni przyjaciele Franza i uczestnicy Schubertiad nie zawiedli, co przełożyło się na tak znaczny zarobek, że uszczęśliwiony Schubert kupił kilkorgu przyjaciołom bilety wstępu na Paganiniego, zabierając ich ze sobą na koncert ekscentrycznego Włocha.

Dodatkowym pechem Franza było również i to, że w najważniejszej chwili jego muzycznego losu rozchorował się Schuppanzigh i pod wielkim znakiem zapytania stanęła możliwość zagrania nowego trio fortepianowego Es-dur, które Ignaz wraz z Linkem i Bockletem ćwiczyli już od świąt Bożego Narodzenia, gdy po raz pierwszy zagrali to przepiękne trio w prywatnym mieszkaniu dla ponad pięćdziesięciu osób, które przyszły tam specjalnie dla muzyki Schuberta. Jak co tydzień zresztą…

Na szczęście Ignaza Schuppanzigha zastąpił na skrzypcach Joseph Böhm i to tak charakterystyczne dla Schuberta trio przesycone naprzemiennie radością i wdziękiem z jednej strony, a patosem i mrokiem dotykającym niekiedy obrzeży gniewu z drugiej, „przemknęło przez muzyczny świat jak wściekła kometa na niebie”.

Ten wyegzaltowany komentarz wygłosił oczywiście największy fan Schuberta, jakim zawsze pozostawał Robert Schumann, ale ja całkowicie się pod tym podpisuję, choć pewnie słów użyłbym innych…

To absolutny szczyt tego gatunku, epickie dzieło o symfonicznych rozmiarach, dramatycznym charakterze i tej, jak zawsze u Schuberta, niezwykłej dbałości, aby czystość melodii nie została przykryta zbytnią wirtuozerią…

To kolejny wspaniały dowód jak płynnie można połączyć ze sobą obrazy światła i ciemności, a druga część „Andante con moto” przez nieocenionego Schumanna nazwana została patetycznie „westchnieniem, które przechodzi w krzyk strachu”. Muszę zapamiętać, aby zaglądać do Roberta, gdy nie będę wiedział, co napisać. Ma talent ten nasz Robercik…

INSPIRACJA WPISU: