Dziś jest dla mnie dzień szczególny, świąteczny w każdym tego słowa znaczeniu. Prawdę mówiąc, czekałem na ten dzień od dłuższego czasu, a gdy w końcu nadszedł, przeraziłem się koniecznością zmierzenia się ze swoim muzycznym wyobrażeniem szczęścia. Tak właśnie od pierwszego odsłuchu traktuję koncert skrzypcowy Jeana…

Mój przyjaciel Sibelius otrzymał wprawdzie na chrzcie imiona Johan Julius Christian, ale używał fińskiego Janne, a jedynie w oficjalnych wystąpieniach wolał stosować swoje imię we francuskiej wersji Jean. To postać zdumiewająca. Choć urodził się w szwedzkojęzycznej mniejszości narodowej i przez wiele lat nie potrafił nawet mówić po fińsku, stał się dzięki opracowaniom ludowej muzyki Finów i zdobytej dzięki temu popularności wręcz ikoną fińskiego nacjonalizmu, symbolem ukochanym przez cały naród.

Być może to narodowe uwielbienie uratowało Sibeliusowi życie, bo państwowa emerytura pozwoliła mu pobudować dom na odludziu pod Helsinkami, w którym jego żonie Aino udało się uratować go przed alkoholizmem i innymi używkami serwowanymi dotychczas Jeanowi masowo przez towarzyskich „przyjaciół” z artystycznej skandynawskiej bohemy.

Sibelius od dzieciństwa marzył o zostaniu skrzypkiem i szkolił się w tym kierunku aż do dnia, w którym jego edukacją zajął się Martin Wegelius, który uchylił przed Janne magicznie skrzące się drzwi świata kompozycji. Od dnia, w którym Janne przekroczył próg tego świata, nic już nie było takie same. Nawet marzenia uzyskały nowy wymiar.

Sibelius-kompozytor mógł napisać nawet taką muzykę, której sam nie byłby w stanie wykonać jako solowy skrzypek. Rozpoczął pracę nad koncertem skrzypcowym, jedynym swoim koncertem w całej twórczości, już w 1899 roku i dążąc do ideału, wciąż przekładał jego ukończenie.

Jego żona opisywała tworzenie koncertu w sposób, który sam z siebie mocno pobudza wyobraźnię: „Janne cały płonął (podobnie jak ja!)… Czuł się dosłownie oszołomiony ogromną ilością tematów muzycznych, które przychodziły mu do głowy. Nie spał nocami, grał niewiarygodnie pięknie i nie mógł oderwać się od tych zachwycających melodii. A wszystkie one żyły pełnią życia i dawały możliwość różnorodnych przetworzeń”.

Koncert zapowiadał się jak niezwykłe arcydzieło i tak było aż do premiery, która okazała się… totalną katastrofą głównie z powodu fatalnej gry niedostatecznie przygotowanego solisty, którego nazwisko przez grzeczność pominę. Co gorsze Sibelius od dawna będący w kłopotach finansowych niewiele wtedy na koncercie zarobił i zrobiło się dość nieprzyjemnie.

Janne postanowił gruntownie przebudować swoją kompozycję, a nowa wersja odegrana rok później w Berlinie pod dyrekcją samego Richarda Straussa okazała się umiarkowanym sukcesem. Nie było ani krytyki, ani entuzjazmu. Dopiero 25 lat później koncert Sibeliusa wypatrzył Jascha Heifetz, wielki wirtuoz skrzypiec, który pokazał całemu muzycznemu światu, jak piękny może być ten utwór, jeśli jest perfekcyjnie wykonany.

Rozpoczął się triumfalny marsz Sibeliusa po salach koncertowych świata. Przez następne prawie 40 lat nikt inny poza Heifetzem nie odważył się grać koncertu Sibeliusa. To Heifetz kształtował sposób wykonania i poziom emocji wyrażanych muzyką Jeana i robił to na tyle skutecznie, że zdołał przekształcić „wielką czwórkę” mistrzowskich koncertów skrzypcowych (Czajkowskiego, Brahmsa, Mendelssohna i mój) w „wielką piątkę”, czyniąc dzieło Sibeliusa absolutnie równorzędnym partnerem dla najlepszych.

Odejście Heifetza na emeryturę otworzyło nowe możliwości dla koncertu Sibeliusa i dla zafascynowanych nim najwybitniejszych skrzypków i skrzypaczek. Pojawiły się dziesiątki wspaniałych wykonań — wolnych, szybkich, mrocznych, radosnych, dramatycznych i spokojnych, a każde z nich, jeśli tylko było sprawnie zagrane, powalało słuchaczy głębią doznań.

Fascynacja brała się nie tylko z warstwy czysto muzycznej, ale również z niesamowitego nasycenia tej muzyki emocjami, napięciem i poczuciem pasji, których poziom ktoś kiedyś nazwał „mistycznym przenikaniem duszy”.

Również dla mnie to jeden z najpiękniejszych utworów w całej literaturze muzycznej — mistrzowskie arcydzieło dla tych, którzy od pierwszych nut chcą wyruszyć w fascynującą podróż przez bezdroża swoich emocji. Dobrze wykonany koncert każdego potrafi zaprowadzić w najbardziej zacienione kąty jego duszy i nawet jeśli nie wzruszy, to na pewno poruszy…

Traktuję ten koncert jak świętość i ciężko mi używać przyziemnych słów, aby go opisać. Kocham ten koncert niezmiernie i słucham go zarówno wtedy, gdy jest mi źle na duszy, jak i wtedy, gdy potrzebuję emocjonalnej pobudki lub rozniecenia pożaru. Żaden z moich własnych utworów nie działa na mnie tak bardzo, jak ten koncert Jeana. Koniecznie muszę mu o tym przy najbliższej okazji powiedzieć, choć sądzę, że mocno go tym wyznaniem zaskoczę…

INSPIRACJA WPISU: