Wiele mnie ominęło przez ostatnie dwa tygodnie.

Od kuriera wysokich lotów, który dostarczył mi nowy model Phonaka, dowiedziałem się, że jego firma wydłużyła trasę swych kursów aż do Domu Świętych i natychmiast stało się jasne, czemu Hildegarda z Bingen wraz z nieodłączną Richardis przestały nas wizytować. Już podczas ostatniego pobytu interesowały się prawie wyłącznie dostawami modnych ubrań. Teraz, mając kuriera na zawołanie, pewnie już do nas zbyt szybko nie przybędą…

Za zgodą kuriera skorzystałem z okazji i razem z nim ruszyłem w podróż do matki-założycielki DNM-u. O tym, że był to spory błąd, przekonałem się już pierwszej nocy, gdy chciałem posłuchać muzyki do kolejnego wpisu do kroniki.

Okazało się, że w Domu Świętych z pełnym rozmysłem i za powszechną zgodą ograniczono Nekronet i zablokowano dostęp do serwisów streamingowych, co przez kilkanaście dni skazało mnie na codziennie powtarzane rytuały muzyki sakralnej i nawet tak lubiane chorały gregoriańskie zaczęły mnie męczyć, słyszane wciąż z oddali podczas wszystkich zdrowotnych zabiegów, na które skusiła mnie Hildegarda.

Wyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. Nawet się nie pożegnałem. Mówiąc wprost: potajemnie uciekłem najbliższym kursem powrotnym…

W Domu Nieśmiertelnego Muzyka czekano na mnie z wytęsknieniem, spodziewając się, że będę umiał załagodzić ostry spór Schumanna z Wagnerem. Podobno ja go ożywiłem poprzednim wpisem i dobrze byłoby, bym ja go ugasił.

Kłopot to dla mnie nie lada, bo obaj drażnią mnie swoją obecnością w jednakowym stopniu i gdyby mi przyszło wybierać, którego z nich nie lubię bardziej, to miałbym trudny orzech do zgryzienia.

Schumann, chcąc budować swą pozycję w Dreźnie, postanowił za namową Clary „zaznaczyć teren” i po kolei zapraszał do siebie wybitne osobistości świata kultury saksońskiej stolicy. Jednym z pierwszych gości był oczywiście Richard Wagner – wybitny dyrygent Opery Drezdeńskiej i niezwykle ciekawie zapowiadający się kompozytor.

Wagner przybywa na spotkanie z partyturą „Tannhäusera” i znając Schumanna z pisanych przez niego artykułów i recenzji, spodziewa się erudyty i obdarzonego polotem interlokutora. Przyjaźnie nastawiony próbuje zainteresować Roberta kolejnymi szeroko rozwijanymi tematami, ale Schumann niemalże przez całe ich spotkanie milczy.

Rozstają się we wzajemnym przekonaniu, że obaj są dziwni. Wagner jawi się Schumannowi jako gaduła nużący nieustannym użalaniem się nad swoim losem niespełnionego jeszcze artysty, który wyreżyserowanym entuzjazmem swych wypowiedzi chce osiągnąć u słuchacza jak największe współczucie. Schumann stracił początkową sympatię Wagnera, gdy ten nie doczekawszy się w Robercie kompana do utyskiwań, uznaje Roberta za mizantropa.

Czy patrząc na to, jak Schumann stroni od współmieszkańców DNM-u, jak ceni sobie wyłącznie swoje własne towarzystwo, jest introwertycznym samotnikiem, aspołecznym odludkiem, spoglądającym na innych wrogo dzikusem, czy patrząc na to, mógłbym nie przyznać Wagnerowi racji?

Wagner nie miał u Roberta najmniejszych szans. Nie licząc Clary, tylko raz Schumann uległ totalnemu zauroczeniu, lecz Brahms, bo o nim mowa, wolał Clarę niż jej męża…

Niechęć do Wagnera przełożyła się na ocenę „Tannhäusera”. Po odłożeniu pracy nad „Faustem” Schumann przymierzał się podobno do opery opartej o starogermańską mitologię, a tu nagle przychodzi do niego ktoś z gotowym dramatem osadzonym w XIII-wiecznych Niemczech o minnesingerze, który po latach pobytu w wyzwolonym seksualnie magicznym Venusbergu wraca do ziemskiego królestwa Wartburga i podczas konkursu śpiewu o istocie miłości szokuje rycerzy i damy dworu wychwalaniem miłości zmysłowej kontrastującej z uduchowioną miłością rycerską.

Pierwszą reakcją Schumanna był zarzut, że Wagner nie był w stanie skomponować nawet czterech taktów, które byłyby ze sobą spójne. Dopiero wizyta na spektaklu sprawiła, że Schumann zachwycił się dramatem Wagnera, doceniając jego siłę oddziaływania i głębię przekazu.

Może i przyznałby się szybko do błędu, ale kilka dni później Wagner przyniósł mu kolejną partyturę. Tego było już za wiele. W liście do Mendelssohna Schumann skarży się: „Wagner zaprezentował nam wczoraj, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, tekst swojej nowej pracy: »Lohengrin«. Przeczytałem to z jeszcze większym zdziwieniem, bo od roku myślałem o podobnym temacie. Teraz wszystko, co muszę zrobić, to wyrzucić swoją pracę do kosza”.

Myślałem, że mamy tę kwestię już za sobą, ale nic bardziej mylnego. To właśnie o to poszło w kolejnej już sprzeczce Wagnera i Schumanna. Tym razem nie wytrzymał podobno Wagner, który w zapełnionej stołówce głośno wykrzyczał:

– Nikt nigdy nie widział żadnego nawet fragmentu jakiejkolwiek twojej starogermańskiej opery. Rozpowiadasz wokoło, że zaprzestałeś pracy nad nią po zobaczeniu moich partytur, ale ja sądzę, że nigdy nawet tej pracy nie zacząłeś. Zresztą, nawet gdybyś zaczął to i tak byś mi nie dorównał…

No i podobno zaczęło się piekło. Dobrze, że mnie przy tym nie było!

Chcąc się przygotować do mediacji pomiędzy Robertem i Richardem zacząłem słuchać kolejnych wykonań „Tannhäusera”. Szybko stało się dla mnie jasne, że po raz kolejny będę musiał przyznać rację Wagnerowi. Jestem pewien, że nie tylko Schumann, ale żaden z nas nie potrafiłby stworzyć piękniejszego dramatu do historii minnesingera i jego ukochanej Elżbiety.

To, co mnie zdumiało to fakt, że ciągle wracałem do wykonania pod Barenboimem, choć było ono najmniej niemieckie ze wszystkich wysłuchanych. Dotarło do mnie, że to nie treść staroniemieckiej historii, lecz uniwersalne piękno granej i śpiewanej muzyki pochłonęło mnie na długie godziny kolejnych dni i nocy.

Przypomniałem sobie słowa Marka Twaina, który po wizycie w Bayreuth napisał piękniej, niż ja kiedykolwiek byłbym w stanie: „Widziałem ostatni akt »Tannhäusera«. Siedziałem w mroku i głębokiej ciszy, czekając — minuta, dwie minuty, nie wiem dokładnie jak długo — po czym cicha muzyka ukrytej orkiestry zaczęła wydobywać swoje bogate, długie westchnienia spod odległej sceny i zaraz obok zasłona rozstąpiła się pośrodku i została delikatnie odsunięta na bok, odsłaniając mroczny las i przydrożną kapliczkę z modlącą się dziewczyną w białej szacie i stojącym w pobliżu mężczyzną. Niebawem dał się słyszeć ten szlachetny chór męskich głosów i od tej chwili aż do zamknięcia kurtyny była to muzyka, tylko muzyka — muzyka, która upija z przyjemnością, muzyka, która warta jest odbycia podróży wokół całej kuli ziemskiej, aby tylko ją usłyszeć”.

Zgadzając się z Twainem i nie chcąc rozstawać się z „Tannhäuserem”, machnąłem ręką na oczekiwania wobec mnie co do mediacji pomiędzy tymi dwoma dziwakami. A niech się kłócą do upadłego. Co mi tam. Przecież się nie pozabijają. Nie tutaj!!!

INSPIRACJA WPISU: