Zauważyłem dzisiaj swoistą sztafetę fanów. Wiedziałem, że Schubert tak był mną zafascynowany, że na łożu śmierci poprosił, aby go pochowali tuż obok mnie. Wtedy jeszcze absolutnie nie mógł wiedzieć, że spotkamy się w Domu Nieśmiertelnego Muzyka. Nie mógł również przewidzieć tego, że on sam też będzie miał swojego równie oddanego fana.

A dzisiaj mając Schuberta codziennie w zasięgu swojego wzroku, z lekkim rozbawieniem obserwuję, jak nieustannie podąża za nim jego cień — Robert Schumann.

W dniu śmierci swojego mistrza osiemnastoletni wtedy Schumann przepłakał całą noc, jakby stracił ojca lub matkę, a teraz chodzi za nim krok w krok i tęsknie wyczekuje na każdy przejaw uwagi wielbionego mistrza skierowanej w swoją stronę.

Przyzwyczaiłem się do stałej obecności Franza w swoim pobliżu, przestało mi to imponować i prawie wcale nie zwracam uwagi na jego pełne oddania i uwielbienia zachowanie. Chyba wręcz uznałem to za właściwe i… należne…

Dopiero obserwacja wzajemnych zachowań Schumanna i Schuberta uświadomiła mi, jak podle musi się czuć niezauważany fan…

Postanowiłem dowartościować Franza, chwaląc go publicznie za jakąś kompozycję. Od zawsze fascynowała mnie łatwość, z jaką Schubert tworzył kolejne melodie, setki melodii zapisanych w pieśniach, sonatach i kwartetach.

Nie komponował koncertów, ale jego wokalne i instrumentalne arcydzieła przepełnione były najczystszą muzyką. Każda sformułowana myśl i każda zobaczona rzecz w mgnieniu oka stawały się pięknymi melodiami, a Schumann tę zdolność swojego idola określił wprost: „To, co widzi okiem… przekształca się w muzykę”.

Do tego dochodzi jeszcze ta fenomenalna zdolność tworzenia tematów, które z równą łatwością oddawały smutek i radość, ukojenie i ból, i przy całej swojej technicznej trudności wymagającej wielogodzinnych ćwiczeń, pozwalały temu, kto je opanował na grę, która wydawała się lekka jak piórko.

Postanowiłem wybrać utwór, który dowodził każdego słowa użytego przed chwilą…

Za życia Schuberta skonstruowano nowy instrument, który swoją delikatnością dźwięku miał ułatwić wyrażanie w muzyce emocji. Była to forma gitary z sześcioma strunami i dwudziestu czteroma metalowymi progami. Instrument ten zwany arpeggione po kolejnych przeróbkach w wyglądzie coraz bardziej przypominał wiolonczelę. Podobnie jak ona trzymany był pomiędzy nogami, ale nie miał podpórki.

Ta niewygoda używania oraz zbyt słaby dźwięk, który z trudem przebijał się przez coraz silniejsze dźwiękowo nowoczesne fortepiany, sprawiły, że arpeggione nie przyjęła się w muzycznym światku, a jednym z niewielu zachowanych utworów napisanych specjalnie na ten instrument, jest wspaniała sonata Schuberta.

Sonatę tę wykonuje się współcześnie przede wszystkim na wiolonczeli, choć znane są również transkrypcje na altówkę, kontrabas i gitarę. Zwłaszcza w wersji na wiolonczelę i fortepian planowana subtelność arpeggione pozostała wciąż słyszalna, ale siła i głębia dźwięku wiolonczeli nadała tej wzmocnionej delikatności niepowtarzalny kojący urok.

Sonatę Schuberta wykonywali wszyscy najwybitniejsi wiolonczeliści, a jeden z nich Gautier Capuçon podkreślił, że można w niej „poczuć kruchość muzyki i myślę, że jest ona bardzo wzruszająca”.

Zmienny charakter muzyki w tej przepięknej sonacie jest wspaniałym dowodem słów Schuberta: „Ilekroć próbowałem śpiewać o miłości, zamieniało się w ból. I znowu, kiedy próbowałem śpiewać o smutku, zamieniło się w miłość”.

Subtelnej melancholii rzeczywiście słychać w tej sonacie dużo. Nie mogło być jednak inaczej, skoro w tej fazie swego życia Schubert pogodzony z nieuniknionym, napisał w swoim dzienniku: „Wszystko, co stworzyłem, zrodziło się z mojego zrozumienie muzyki i z mojego własnego smutku”.

INSPIRACJA WPISU: