Od nowego roku znowu stałem się członkiem i przewodniczącym komisji kwalifikującej muzyków do prawa pobytu w naszym DNM-ie. Początkowo myślałem, że ta kolejna roczna kadencja nie przeszkodzi mi w prowadzeniu kroniki, a wręcz może to nawet ułatwić. Szybko przekonałem się, w jak wielkim byłem błędzie…

Ogrom dodatkowej pracy, jaka na mnie spadła, zdezorganizował mi już utrwalone nawyki i wypracowany harmonogram kolejnych dni do tego stopnia, że postanowiłem powiadomić wszystkich lokatorów DNM-u o tym, że przynajmniej przez rok nie będą mogli liczyć na systematyczne codzienne wpisy w kronice.

Jak mogłem przewidzieć, jedyną osobą, która zareagowała, był Amadeusz. Nawet się nie obrócił w moją stronę, a tylko rzucił przez ramię w moim kierunku najgłośniej, jak potrafił:

– Ludwiś, a kto to czyta?

W pierwszej chwili chciałem się tłumaczyć, że liczba przeczytanych wpisów idzie w dziesiątki tysięcy, że nawet na ziemi czytają kronikę na wszystkich jej kontynentach, że zaczęły ją prenumerować szkolne biblioteki, i że systematycznie otrzymuję zatroskane pytania, czy nie potrzebuję już nowego aparatu słuchowego…

Chciałem odburknąć Mozartowi, ale delikatnie poczułem czyjąś dłoń położoną na ramieniu, a gdy się obróciłem, zobaczyłem spokojną twarz Schumanna, który powiedział do mnie jedynie dwa słowa:

– Nie warto!

I to ma być ten wariat?

Przypomniałem sobie, jak kiedyś walczyłem o jego przyjęcie do Domu Nieśmiertelnego Muzyka pomimo jego choroby i pomimo obecności u nas i Clary, i Brahmsa. Nigdy nie zapomnę tego, co wtedy powiedział do mnie wdzięczny Robert, patrząc na swoją żonę i na krążącego wokół niej rywala:

– Możesz mnie mistrzu pytać o wszystko, ale nigdy i nikomu nie powiem, dlaczego rzuciłem się do Renu. Wolę być traktowany jak wariat…

Robert chyba rzeczywiście kochał Clarę miłością tak obezwładniającą, że wszystkie zmysły, którymi odczuwał jej obecność, zachowywały się przy niej jak kompas przytulony do magnesu, co łatwo można było ocenić jako całkowite szaleństwo.

I pomyśleć, że niewiele brakowało, by ożenił się z Ernestine von Fricken, z którą się przecież zaręczył, a dla urobienia przyszłego-niedoszłego teścia skomponował cykl wspaniałych etiud będących w większości wariacjami na temat zaproponowany przez barona von Frickena.

Tak się złożyło, że jako jedna z pierwszych etiudy wykonała Clara Wieck na publicznym koncercie w Lipsku w dniu 13 sierpnia 1837 roku. Zazdrosna o zaręczyny młodzieńca, który od kilku lat uczył się u jej ojca i spoglądał na nią rozmarzonym wzrokiem, nawiązała z nim listowny kontakt, komplementując go za etiudy słowami przepojonymi miodem i pachnącymi zachętą.

Clara doskonale wiedziała, co robi. Schumann natychmiast zerwał zaręczyny pod pozorem tego, że Ernestine okazała się nieślubną córką barona von Frickena i… oszalał ze szczęścia… Tak wiele jego pięknej muzyki zawdzięczamy temu szaleństwu!

Może rzeczywiście miał lekkie odchyłki od normy, ale tak prawdę powiedziawszy, kto z nas tutaj jest w pełni normalny?

INSPIRACJA WPISU: