Dla czystej przyjemności nie tylko posłuchałem przed snem kilku wykonań „Alcesty” Glucka, ale i parę dłuższych fragmentów jego „Orfeusza i Eurydyki”. Nie mogłem sobie przypomnieć kto to powiedział, że mój „Czwarty” fortepianowy, a szczególnie jego środkowa część to muzyczny opis sceny, w której Orfeusz podczas wędrówki po Eurydykę uspokaja i oswaja swoim śpiewem i grą na lirze rozwścieczone Furie…

Tak mi się zdaje, że powiedział to Liszt i tak już pozostało. To jednak całkowite zmyślenie. Choć, z drugiej strony patrząc, gdy tworzyłem „Czwarty” to właśnie wtedy widziałem w Wiedniu uliczne przedstawienie „Orfeusza i Eurydyki”. Może właśnie w ten sposób działa podświadomość…?

Ten mój „Czwarty” długo odbijał mi się czkawką. Z niepokoju, że nie zdążę przed głuchotą usłyszeć wszystkich swoich nowych kompozycji, które wtedy wylewały się ze mnie wartką rzeką, zorganizowałem koncert, który przeszedł do historii muzyki jako jedna z największych porażek.

Zaczęło się od tego, że orkiestra z Theatre an der Wien nie chciała mnie widzieć podczas prób i uzależniła ich podjęcie od wymuszenia na mnie pozostania w teatralnym korytarzu. Tak im podpadłem podczas poprzedniego koncertu, że nie chcieli mnie znać i z wielkim trudem zaakceptowali mnie tylko jako solistę w „Czwartym” i w „Fantazji chóralnej” kończącej koncert. Pozostałych wykonywanych dzieł, w tym „Piątej” i „Szóstej” słuchałem z zaplecza, a poprawki mogłem zgłaszać tylko za pośrednictwem kapelmistrza. Ile ja się wtedy nakląłem… Tak bardzo chciałem je usłyszeć…

To i tak był tylko początek klęski. Koncert odbywał się 22 grudnia 1808 roku w nieogrzewanej sali teatru i trwał ponad cztery godziny. Wyobrażacie sobie… cztery godziny w bezruchu na mrozie. Niewielu mogło się skupić na muzyce, na dodatek trudnej i nowatorskiej…

To i tak nie było jeszcze najgorsze. Już przy pierwszym tutti zapomniałem, że jestem tylko solistą i wstałem, dyrygując orkiestrą. Chwilę potem, w pierwszym sforzando wyrzuciłem ramiona tak szeroko, że zrzuciłem na posadzkę oba świeczniki z fortepianu. Publiczność śmiała się tak głośno i długo, że wymusiłem na orkiestrze rozpoczęcie od nowa. Obawiając się powtórzenia wypadku, świeczniki trzymało tym razem dwóch chłopców z chóru. Nie na wiele się to zdało, bo gdy przyszło feralne sforzando, uderzyłem niechcący jednego z chłopców prosto w twarz i to tak mocno, że nieszczęśnik upadł.

Śmiechu było co niemiara, a gdzie tam śmiechu — to był dziki ryk. Wpadłem w taką furię, że już przy pierwszych taktach kadencji zerwałem kilkanaście strun…

To był mój ostatni w życiu występ jako solisty, a „Czwarty” stał się tylko śmiesznym wspomnieniem. Całe szczęście, że dwadzieścia lat później przywrócił go do życia Mendelssohn, bo inaczej koncert ten przepadłby bezpowrotnie.

Bardzo chciałbym zapomnieć o tym wstydliwym incydencie, ale niestety Ignaz Xavery Seyfried — organizator tego koncertu opisał go z najdrobniejszymi szczegółami Louisowi Spohrowi, a ten rozpowiedział to jako anegdotę wszystkim mieszkańcom DNM-u. Nie lubię go za to!

To wszystko zdarzyło się podczas wykonywania jednego z najbardziej lirycznych dzieł, jakie kiedykolwiek napisałem. Ech, ironio losu!

Na szczęście koncert został pokochany przez pianistów. Świadczyć mogą o tym setki wykonań i duża ilość cudzych kadencji. Johannes Brahms, Clara Schumann, Ferruccio Busoni, Hans von Bülow, Ignaz Moscheles, Camille Saint-Saëns, Anton Rubinstein, Wilhelm Kempff, Nikolai Medtner, Eugen d’Albert, Leopold Godowsky, Samuil Feinberg czy też Marc-André Hamelin to tylko niektórzy z twórców kadencji do mojego „Czwartego”.

Muszę zresztą przyznać, że i ja sam bardzo lubię go słuchać, gdy mam gorsze dni, a ostatnio po wysłuchaniu wykonania Zimermana pod Bernsteinem to skłonny jestem nawet pogodzić się z myślą, że naprawdę w Andante con moto pokonuję Furie… Słyszę nawet zagraną na fortepianie lirę…

INSPIRACJA WPISU: