Czyżbym dał się nabrać aż tak bardzo…?

Często myślę o Mozarcie z irytacją albo, co chyba jeszcze gorsze, z pobłażliwością graniczącą z przekonaniem o własnej wyższości. Może jednak powinienem te swoje poglądy dość gruntownie zweryfikować? To, że muzyka Wolfiego potrafi płynąć jak woda z kranu nieustającą falą zmieniających się chwytliwych melodii, wcale nie musi oznaczać małej wrażliwości tego niezwykle utalentowanego melodysty. To chyba mocno niesprawiedliwy i nietrafiony pogląd…

Już co najmniej dobre pół godziny siedziałem w sali odsłuchu i wpatrywałem się w twarz Mozarta, który siedział przede mną z zamkniętymi oczyma i z niewysychającą strużką łez spływającą po lewym policzku. Po mimice jego twarzy doskonale było widać, kiedy cierpiał, kiedy się wzruszał i kiedy radował. Ten widok był tak samo piękny, co zaskakujący…

Nie wiem, jak długo Wolfgang tkwił w tej fazie muzycznej ekstazy, bo gdy przyszedłem do sali, aby posłuchać do jutrzejszego wpisu muzyki gitarowej Fernanda Sora, to Mozart już tam był i w ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie. Zupełnie nie zauważał wchodzących i wychodzących i wyraźnie był z nami duchem nieobecny…

Podszedłem do dyżurującego w sali Arnolda Schoenberga i zapytałem go, czego słucha Mozart. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem, że własnych kwintetów smyczkowych, które napisał w roku swojej śmierci.

Wiele razy próbowałem słuchać tych jego smyczkowych kwintetów i nigdy do tej pory nie udało mi się wysłuchać wszystkich sześciu za jednym podejściem. Z upływem czasem moje uszy były coraz bardziej zmęczone, moja głowa z czasem pragnęła ciszy, a i Phonak wykazywał „zniecierpliwienie”, od czasu do czasu nieczysto odtwarzając dźwięki…

Słyszałem oczywiście wiele pięknych fragmentów o potężnej emocjonalnej sile, wiele zefirowych melodii, poruszających rytmów i subtelnych, delikatnych, romantycznych fraz, ale mimo tego dość często byłem rozpraszany banalnymi, przewidywalnymi wstawkami.

Nie zauważyłem momentu, w którym Mozart otworzył oczy. Spojrzał na mnie, mrugnął smutnymi oczami i szybciutko przyjął postawę trefnisia, w której czuł się najlepiej i pod którą chyba dość skutecznie się ukrywa…

– Coraz częściej grają moje kompozycje nie jak grajkowie na potańcówce, ale z wrażliwą powagą i znajdują coś, co tkwiło we mnie głębiej. Bardzo lubię współczesne wykonania moich utworów, bo bywają one wolne od szablonowego przekonania, że jak Mozart to lekko, łatwo i przyjemnie. Miło usłyszeć własną muzykę i móc się nią zasłuchać. To jakby słuchać własnego głosu płynącego z wnętrza…

– Czy wiesz Mistrzu, że nie było kupców na moje kwintety. Włożyłem w nie tyle swojej uczuciowości, do składu zamiast drugiej wiolonczeli dodałem drugą altówkę, która w tych kwintetach tak często gra moim głosem, a mimo tego, albo może właśnie dlatego nikt ich nie chciał. Nie znajdując poważnego kupca na żaden z pięciu ostatnich kwintetów sprzedałem je w końcu za drobne pieniądze małemu wydawcy Artaria & Co.

– Moje zdziwienie było wielkie, bo wtedy jeszcze nie zauważyłem, że wielu tych, którzy tak niedawno wynosili mnie na piedestał, odwróciło się ode mnie. Strącili mnie, 30-letnie dawne bożyszcze władców, strącili mnie w przepaść ludzkiej niechęci. A ja głupi, nie widząc tego, w finale przedostatniego ze swoich kwintetów stworzyłem muzykę jedną z najbardziej radosnych i delikatnych, jakie kiedykolwiek napisałem…

– Te moje kwintety nie zostały przychylnie przyjęte ani przez środowisko muzyków, ani przez publiczność. Jaka to ulga, że chociaż dzisiaj doceniono ich piękno i że również ja, tutaj w DNM-ie mogę się nimi nacieszyć…

Słuchałem Wolfganga z dość dużą uwagą, ale jednocześnie wciąż byłem w szoku, że wtedy gdy na chwilę zrzucił swą błazeńską maskę, powiedział do mnie: mistrzu. Po prostu nie wierzę!

– Ludwiś, czy wiesz, że pokazało się wiele recenzji, które te kwintety postawiły w absolutnej czołówce mojej twórczości, które nazywają je „cudami muzyki kameralnej” „wykraczającymi poza dotychczasowe dokonania, najbardziej zapierającymi dech w piersiach inspiracjami”… Czy wiesz, że Czajkowski powiedział o jednym z moich kwintetowych Adagio, że „nikt jeszcze nie wiedział, jak to zrobić tak pięknie, interpretując w muzyce poczucie zrezygnowanego i niepocieszonego smutku”…

Uśmiechnąłem się na „Ludwisia”, ale dzisiaj jakoś wcale mnie to nie wkurzyło. A niech tam…

INSPIRACJA WPISU: