Żegnając się z Igorem, otrzymałem w prezencie nowe nagranie jego koncertu skrzypcowego, które chętnie i ze sporym zadowoleniem przesłuchałem. Młody 23-letni Szwajcar David Nebel zmierzył się z „chaotyczną siłą Strawińskiego” i według mnie zdołał ją zdumiewająco sprawnie okiełznać.

Kiedyś muszę wrócić do tego koncertu i posłuchać innych wykonań, ale dzisiaj większe zaciekawienie wzbudził we mnie drugi z koncertów zamieszczonych na otrzymanej płycie.

Gdy zobaczyłem na okładce nazwisko Glassa, to natychmiast uruchomiły się we mnie zakorzenione latami stereotypowe reakcje. Tyle razy słyszałem kpiny, że Philip Glass od wielu lat komponuje jeden i ten sam utwór, że zupełnie nie spodziewałem się tego, co usłyszałem.

Nie zaskoczyła mnie wprawdzie charakterystyczna dla Glassa ilość powtórzeń i powszechnie znanych motywów zinstrumentowanych w sposób wykluczający pomyłkę z kimkolwiek innym. Zdumiały mnie łatwość, w jaki nieustanne powtórzenia wyzwoliły we mnie niemalże medytacyjne zasłuchanie się w stałym oczekiwaniu na nienadchodzącą zmianę oraz nieoczekiwany romantyczny, klasyczny charakter koncertu.

Żeby przetrwać, kompozytorzy drugiej połowy XX wieku musieli wkomponować się w muzyczny rynek zdominowany przez nową estetykę Bouleza albo wypracować własną. Glass, który najbardziej cenił i szanował Bacha, Mozarta i Schuberta (znowu mnie pominęli!) nie ekscytował się zbytnio dwunastotonową spuścizną Schoenberga i szukając własnego sposobu muzycznej ekspresji najpierw „złamał zasady modernizmu”, a później tak samo potraktował pierwsze swoje własne.

Dzięki tej zdolności odrzucania i przetwarzania istniejących reguł narodził się kompozytor powtarzalnych struktur, którego muzykę zwano początkowo „torturami dźwiękowymi” lub „masochistyczną fascynacją”. Ludzie krzyczeli, wrzeszczeli, obrzucali muzyków jajkami i uciekali z sali…

Przypomniałem sobie jedną z wypowiedzi Glassa, który jakby w samokrytyce powiedział, że „ludzie na początku myśleli, że moja muzyka brzmi tak, jakby zacięła się taśma, inni – że to żart”. Długo trwało nim zauważono, że „w tym tak zwanym minimalizmie jest mnóstwo bogactwa”…

Gdy uznany już w świecie muzycznym skrzypek Gidon Kremer zaproponował amerykańskim orkiestrom ogólnokrajowe tournée z koncertem Glassa, został bezwzględnie wyśmiany…

Czas zrobił jednak swoje. Ludzkie uszy i nawyki dostroiły się do nowych brzmień. Muzyka Glassa stała się rozpoznawalna i okazało się, że w porównaniu z innymi twórcami współczesności jest przystępna i emocjonalna, a sporo w tym zasług wniósł właśnie jego koncert skrzypcowy, tak bardzo reprezentatywny dla swojego czasu, a jednocześnie podtrzymujący więź z muzyczną przeszłością.

Glass skomponował go ku pamięci swojego ojca Bena: „Jego ulubioną formą był koncert skrzypcowy, więc dorastałem, słuchając koncertów Mendelssohna, Paganiniego, Brahmsa. Kiedy zdecydowałem się napisać koncert skrzypcowy, chciałem napisać taki, który by się spodobał mojemu ojcu.”

Ten sposób wyrażenia synowskiej wdzięczności jest wielce wymowny. Muzyczne studia w Ameryce i w Europie, częste uczestnictwo w nowatorskich przedsięwzięciach artystycznych, liczne przyjaźnie i znajomości w świecie awangardowej bohemy nie ukształtowały otwartości Glassa tak bardzo, jak ojciec: koneser-amator.

Prowadząc sklep muzyczny w Baltimore, Benjamin Glass pozwalał klientom na zwrot płyt, które im się nie spodobały i każdą taką oddaną płytę zabierał do domu, aby sam lub razem z synami zrozumieć, dlaczego płyta była niechciana. Czy może być gdziekolwiek bogatsza i bardziej różnorodna szkoła… niezależnie od tego, że wysłuchane w domu płyty były następnie przez młodych Glassów umiejętnie łamane na cementowej podłodze ich domowej piwnicy, aby odzyskać od wytwórni pieniądze za fizyczne defekty…?

INSPIRACJA WPISU: