Tego się zupełnie nie spodziewałem. Owszem, miałem nadzieję, że dotrze do Mozarta informacja, że dzisiejszy wpis o jego „Requiem” jest na dłuższy czas ostatnim o jego muzyce, ale nie oczekiwałem żadnej reakcji ze strony Wolfganga. A jednak…

Gdy tylko usłyszałem rytmicznie rozbrykane pukanie do swoich drzwi, od razu wiedziałem, że tak anonsować może się jedynie Amadeusz. Nie myliłem się, ale tego, że przyjdzie do mnie razem z Salierim, absolutnie się nie spodziewałem…

Salieri stał krok za Wolfgangiem i wyglądał na lekko wystraszonego, tym co może wymyślić Mozart, ale ten tym razem zachowywał się spokojnie i zachowawczo. Czekałem na to jego zaczepne „Ludwisiu”, ale on odezwał się z niewyobrażalną u niego powagą w głosie:

– Obaj z Salierim chcielibyśmy cię Mistrzu prosić, abyś nie niszczył legend, które funkcjonują na temat mojego „Requiem”. Niech nadal trwa ten mit utrwalony u Stendhala, Puszkina, Rimskiego-Korsakowa i w filmie Formana, że to Salieri zlecił mi stworzenie mszy żałobnej, która doprowadzić mnie miała do obłędu wspomnieniami umarłego ojca i przepowiednią rychłego nadejścia własnej śmierci.

Tak mnie zaskoczyła ta prośba, że nie potrafiłem się nawet odezwać, a Wolfgang kontynuował:

– Komponując „Requiem” miałem według tej legendy popaść w szał, który powinien mnie zabić i pozostawić ukończone dzieło Salieriemu, który przedstawiłby je jako własne i to jeszcze z perfidną dedykacją stworzenia go w pośmiertnym hołdzie dla mnie.

– To dlatego niby towarzyszyłem Wolfgangowi w ostatnich godzinach jego życia i własną ręką zapisywałem nuty wyśpiewywane resztkami sił przez Amadeo – odezwał się wreszcie Salieri

– Ale przecież to nie jest prawda – nie wytrzymałem.

Figlik w oczach Mozarta uświadomił mi, że tak naprawdę nikt już dzisiaj nie wie, jaka była prawda i chyba nigdy się tego nie dowiemy, więc może rzeczywiście w tej sytuacji lepsze są mityczne legendy niż nieatrakcyjne historie.

– Prawdę zna tylko Konstancja i kilku moich uczniów, których jednak nie ma w naszym DNM-ie. Nawet ja, nie mając z nimi kontaktu, nie potrafię precyzyjnie określić autorstwa każdej dopisanej nuty i szczerze powiedziawszy, nie ma to już dla mnie żadnego znaczenia…

– O moim „Requiem” napisano powieści, stworzono opery, nakręcono filmy i niech tak zostanie. Po co miałbym się przyznawać do mało uczciwych zabiegów mojej żony, którą bezgranicznie i namiętnie kochałem nawet pomimo jej wad.

Spojrzałem na Wolfganga zdumiony i zaciekawiony i dotarło do mnie, że on wyraźnie szukał słuchacza, któremu mógłby opowiedzieć o historii tamtych dni. Zamilkłem i czekałem…

– Konstancja nosiła w ciąży naszego synka Franza i pojechała na rekonwalescencję do Baden. To sporo kosztowało, więc gdy w lipcu 1791 roku dostałem anonimowy list, w którym zamawiający zlecił mi kompozycję mszy żałobnej i dał mi prawo do określenia wysokości honorarium za tę pracę, a na dodatek obiecał wysoki zadatek i drugą połowę wynagrodzenia po zakończeniu dzieła, to porzuciłem dotychczasowe prace i z opętańczą pasją zacząłem pisać requiem.

– Już wtedy byłem mocno chory, skarżyłem się w listach do Konstancji, że jestem przepracowany i źle się czuję, ale absolutnie nie spodziewałem się śmierci, ani jej nie planowałem. Wręcz przeciwnie, moja przyszłość rysowała mi się w jasnych barwach. Gdy dowiedziałem się, że w Wiedniu zachorował Kapellmeister Leopold Hofmann, to zgłosiłem się na jego bezpłatnego asystenta z nadzieją na objęcie po nim posady. Zostałem też zaproszony przez Haydna do Londynu na sezon 1792.

– Po powrocie z Pragi z koronacji Leopolda II wróciłem do pracy nad requiem. Zła pogoda, kilka tygodni conocnej intensywnej pracy i silna tęsknota za Konstancją, która znów była w Baden, zaczęły zbierać swoje żniwo. Zaraz po premierze koncertu klarnetowego dla Stadlera poważnie się rozchorowałem. Dopadł mnie reumatyzm i silne bóle brzucha. Nie miałem siły nawet wstać, ale mimo tego nadal komponowałem. Wtedy po raz pierwszy pojawił się jednak we mnie lęk…

– Pod koniec listopada przekonałem muzyków z pobliskiego Freihaustheater i niektórych swoich uczniów, aby przyszli do mnie do domu i zaśpiewali razem ze mną gotowe już części Requiem. Z wielkim wysiłkiem wykonałem wtedy partie altu. Ten wysiłek i niemoc obłożnie chorego sprawiły, że na koniec wizyty poprosiłem Franza Xavera Süssmayra, aby pozostał ze mną i szczegółowo poinstruowałem go, jak należy dokończyć utwór.

– Jeszcze 4 grudnia wieczorem przekazywałem Süssmayrowi kolejne wskazówki, a następnego ranka już nie żyłem…

– Dwieście lat później dowiedziałem się z Nekronetu, że kilku moich uczniów spontanicznie przygotowało wystawienie gotowych części requiem i nie znając zapisów umowy z moim anonimowym zleceniodawcą, która wykluczała sporządzanie kopii i organizację występów, odegrali je na prywatnej uroczystości już pięć dni po mojej śmierci.

– Nic dziwnego, że Konstancja bała się, że będzie musiała z tego powodu zwrócić zadatek. Kusiło ją jednak również pozyskanie drugiej połowy obiecanego wynagrodzenia. Postanowiła w tajemnicy dokończyć „Requiem” rękoma moich uczniów…

– Wiedziała, że najbardziej szanowałem Josepha von Eyblera i do niego zwróciła się w pierwszej kolejności, ale on szybko uznał, że przekracza to jego możliwości. W tej sytuacji Konstancja pozwoliła na dokończenie requiem Süssmayrowi, udostępniając mu wszystkie pozostałe po mnie „skrawki notatek”.

– Gdy Süssmayr dokończył pracę w lutym następnego roku, zafałszował na prośbę Konstancji mój podpis i dodał datę zakończenia dzieła w 1792 roku, a więc już po mojej śmierci. No cóż, on nigdy nie był zbyt rezolutny.

– Moja „zaradna” żona, zanim przekazała mszę zleceniodawcy, postanowiła najpierw zrobić wbrew umowie kopię, a później, również wbrew umowie, namówiła nieświadomego jej zapisów barona von Swieten na zorganizowanie koncertu charytatywnego, podczas którego wykonane „Requiem” przyniosło Konstancji i naszym dzieciom 300 dukatów.

– Dopiero wtedy zamówienie z moim sfałszowanym podpisem zostało przekazane zleceniodawcy, którym okazał się hrabia Franz von Wallseg-Stuppack, a ten… zrobił odręczną kopię, podpisał ją własnym nazwiskiem i wystawił 14 grudnia 1793 roku w kościele parafialnym w Wiener-Neustadt jako swoje dzieło napisane ku pamięci zmarłej żony. Trafił swój na swego…

– Konstancja próbowała opublikować „Requiem” ze swojej kopii, ale informacja o tym dotarła do hrabiego, który zagroził jej pozwaniem do sądu i zmusił ją do zapłaty za prawa do publikacji.

– Wszystko może jakoś by się ułożyło, gdyby nie Süssmayr, który zażądał od Konstancji pieniędzy za udział w komponowaniu. Nie wiedział jednak, z kim zadarł…

– Konstancja odmówiła wypłaty udziału, twierdząc, że wszystkie muzyczne pomysły w „Requiem” były moje, a rola Süssmayra sprowadziła się wyłącznie do ich dopracowania i przypisania poszczególnym głosom i instrumentom!

– Na nic zdały się próby udowodnienia przez Süssmayra, że każda nuta w trzech ostatnich częściach „Requiem” pochodzi od niego. Moja kochana Konstancja nie uwierzyła w ani jedno jego słowo…

– Dziś wiem jednak, że wyliczono precyzyjnie mój udział w kompozycji „Requiem” na 78%, a udział moich uczniów, głównie Süssmayra na 22% i wcale nie zamierzam tego ukrywać. Kiedyś buntowałem się na to sformułowanie, ale dziś chętnie powtórzę to, co kiedyś powiedziałeś ty sam: „Jeśli Mozart nie napisał tej muzyki, to człowiek, który ją napisał, był Mozartem”.

– Powiem ci tylko Ludwiku w największej tajemnicy, że ten Süssmayr, z tego, co go pamiętam, nie był geniuszem i możesz mi wierzyć, że na pewno nie skomponował całkowicie samodzielnie Sanctus, Benedictus lub Agnus Dei… Konstancja prędzej zatrudniła go dlatego, że miał bardzo podobny do mojego charakter pisma…

Ostatnie zdanie tak go rozbawiło, że spojrzał na mnie doskonale mi znanym wzrokiem rozbrykanego chłopca, klepnął w ramię stojącego obok Salieriego i biegnąc w stronę drzwi, krzyknął:

– Lepsze są legendy i mity niż żona kombinatorka… Niech tak pozostanie, jak jest!

INSPIRACJA WPISU: