Odwiedził mnie dzisiaj w porze obiadowej Wolfi i szczerze muszę przyznać, że ucieszyłem się na jego widok. Byłem pewien, że będzie nalegał na powrót w kronice do muzyki klasycyzmu i przyszedł z gotową listą pominiętych swoich utworów, ale Mozart po raz kolejny zaskoczył mnie całkowicie.

– Może cię to Ludwisiu zdziwi, ale czytam twoją kronikę dość uważnie i mam już dość tych twoich religijno-filozoficznych smutków z ostatnich dni. A to Juda Machabeusz, a to Eliasz, a to Clara egzystencjalnie narzekająca na Roberta… Czy ty przypadkiem nie przesadzasz? Może byś tak wykrzesał z siebie choć odrobinę radości, bo, znając ciebie, o szaleństwo nie proszę?

Co ja zrobię, że mam do niego słabość pomimo tego, że drażni mnie i wkurza? Byłem pewien, że wciśnie mi za chwilę swoje Divertimento „Ein Musikalischer Spaß”, w którym z prześmiewczą premedytacją naruszył wiele zasad kompozycji, wpajanych mu przez ojca, rozśmieszając każdym zastosowanym odstępstwem siebie samego i wielu wykształconych muzyków.

Dowcip to rzeczywiście przedni, ale ja szykowałem się już na słowną utarczkę z Amadeuszem, chcąc nakłonić go do odkrycia jego myśli i odczuć ukrytych w tym muzycznym żarcie, być może wyzwoleńczym, bo będącym pierwszą kompozycją Mozarta napisaną po śmierci ojca Leopolda. Naprawdę chciałbym poznać powód takiej akurat reakcji.

Wolfi znów mnie jednak zaskoczył. Nie wspomniał nic o Divertimento, tylko wziął mnie pod rękę i niemalże siłą pokierował nas do DNM-owej stołówki w jej najbardziej rozbawiony kąt. Rozpoznałem przy stoliku Johna Cage’a, Francisa Poulenca, Arthura Honeggera, ale najbardziej uwagę przyciągał najgłośniejszy w tym towarzystwie Eryk Satie, który setnie rozbawiony opowiadał stojącemu nad nim nowemu, nieznanemu mi jeszcze, mieszkańcowi naszego domu, jakąś historyjkę.

Na każde słowo w rodzaju „dupek”, a było ich wiele i nie zawsze tak delikatne, Mozart wybuchał swoim charakterystycznym śmiechem, a ja stałem naburmuszony, nie potrafiąc odnaleźć się w tej atmosferze.

Zainteresowałem się opowieścią Eryka dopiero wtedy, gdy usłyszałem wplecione w nią znane mi i szanowane przeze mnie nazwiska: Cocteau, Picasso, Apollinaire, Diagilew. Przysunąłem wolne krzesełko i przysiadłem…

Satie wspominał balet „Le Dieu bleu” zrealizowany przez „Balety Rosyjskie” do libretta Jeana Cocteau, co przyniosło spore straty finansowe i niechęć Diagilewa do dalszej współpracy z nieopierzonym jeszcze poetą.

Dalszą kooperację Diagilew uzależnił od jednego warunku – Cocteau miał go zadziwić, zdumieć, zszokować…

Pięć lat zajęło szykowanie projektu, który spełnił oczekiwania Diagilewa.

Libretto wymyślił sam Cocteau, muzykę miał stworzyć najbardziej ekscentryczny wówczas Satie, a o scenografię i kostiumy obaj postanowili ubłagać Picassa. Znając zamiłowanie Picassa do sztuki cyrkowej, Cocteau przybył do jego domu w kostiumie arlekina, co tak rozbawiło malarza, że zgodził się na podjęcie współpracy.

Do Diagilewa poszli całą trójką i już to wystarczyło, by go zdumieć i zszokować. Projekt o nazwie „Parade” został zaakceptowany nie tylko przez Diagilewa, ale również przez głównego tancerza „Baletów Rosyjskich” Leonida Miasina, który zastąpił niedawno Niżyńskiego zarówno w teatrze, jak i u boku Diagilewa, choć w opisie ich relacji określenie „u boku” nie do końca wydaje się adekwatne.

Miasin opracował choreografię, a notatki programowe do baletu napisał, za namową Picassa, Guillaume Apollinaire, który nazwał przedstawienie „surrealistycznym”, tworząc w ten sposób termin, który wkrótce rozwinął się w ważny ruch artystyczny.

Szło jak po maśle. Diagilew zaprosił wszystkich do Włoch, gdzie w rzymskiej piwnicy „Cave Taglioni” wspólnie tworzyli „Paradę”, choć bez Satiego, który wolał pozostać w Paryżu i pracował nad orkiestracją baletu. Wartością dodaną rzymskiego wyjazdu okazała się rosyjska balerina Olga Khokhlova, którą Picasso rok później poślubił.

Gdyby Satie był w Rzymie, to być może mógłby powstrzymać Cocteau, który nadal bardzo starał się zszokować Diagilewa. To na wyraźne żądanie Cocteau do spektaklu dołączone zostały „realistycznie”, a według Apollinaire’a wręcz „surrealistycznie”, odtworzone dźwięki życia codziennego.

Słyszymy klikanie maszyny do pisania, zawodzenie syreny okrętowej, warkot śmigła samolotu, wystrzały z pistoletu, terkot pociągu, trajkot koła loteryjnego. Niechętny tym pomysłom Satie wynegocjował jedynie, że „Parade” zostanie upowszechniona w dwóch wersjach: z pozornie niemuzycznymi dźwiękami lub bez nich. Wersja bez dodatkowych dźwięków okazała się… nudna!

Zszokowany baletem Satiego-Cocteau-Picassa-Apollinaire’a był nie tylko Diagilew, lecz również publiczność i krytycy. Cocteau triumfował…

Był to rok 1917… Prawie 50 lat później wykształcony klasycznie kompozytor Ennio Morricone użył maszyny do pisania jako instrumentu w muzyce do filmu kryminalnego „Obudź się i umrzyj” i z dnia na dzień został przez swoich „klasycznych” kolegów i nauczycieli uznany na lata za „personę non grata”.

Prawie pół wieku wcześniej było jeszcze gorzej. Satie, pomimo wielkiego szacunku okazywanego mu i przez Debussy’ego i przez Ravela, na długie lata zaszufladkowany został jako kompozytor od maszyny do pisania i różnorodnych grzechotek. Krytycy początkowo kpili z niego dość niewybrednie i zupełnie bez wyobrażania sobie tego, co przyniesie przyszłość.

Z czasem ekscentryczność Satiego i Cocteau przestała kogokolwiek dziwić a w libretcie dopatrzono się nawet filozoficznego przesłania.

Na samą wzmiankę o filozofii Mozart wzniósł ramiona ku górze, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. Mimo tego powiedziałem:

– „Parade” to naprawdę mądra refleksja. Przed występem trupy cyrkowej kilku jej członków ubranych w kubistyczne kostiumy od Pablo próbuje zachęcić widzów do kupna biletów na właściwy spektakl, prezentując na ulicy jego fragmenty.

– Chiński magik połykający na niby jajka, mała amerykańska dziewczynka, można by powiedzieć: „Lolita”, w wielkich kokardach i kręconych lokach oraz zwinny akrobata kręcący piruety mieli w zamyśle powiększyć dochody cyrku, lecz okazało się, że uliczna publiczność zadowoliła się całkowicie darmowym zwiastunem i nikt już nie odczuwał potrzeby pójścia na cały spektakl opłacony zakupionym biletem.

– Ot, paradoks… Jeśli dajesz coś za darmo, to nie oczekuj, że ktoś za to zapłaci z własnej dobrej woli. Tylko nieliczni nie zadowolą się darmową namiastką.

Byłem z siebie zadowolony. Podobała mi się ta puenta. Spojrzałem na Wolfiego i od razu wiedziałem, że on woli inną:

– Wszystko fajnie, ale ja wolałbym się dowiedzieć, jak się skończyła historia z tym dupkiem? – nie wytrzymał.

W pierwszej chwili nie skojarzyłem. Wyręczył mnie Satie:

– Kiedy paryski krytyk muzyczny Jean Poueigh nazwał w swej recenzji „Parade” baletem, „który oburza francuski gust” wysłałem mu kilka pocztówek, w których nazwałem go „niemuzykalnym dupkiem”, na którego, hmm…, wydalam przetrawiony pokarm… (tu nie ma cytatu, bo i słowo użyte było całkiem inne) „…z całej siły”.

Mozart wreszcie był zadowolony…

Satie wstał, zbliżył się do Wolfiego, położył mu rękę na ramieniu i dokończył:

– Pozwał mnie o zniesławienie i pomimo zeznań złożonych w sądzie przez Cocteau i Apollinaire’a przedstawiających sądowi filozofię spektaklu niezrozumiałą dla skostniałego krytyka, skazany zostałem na tydzień więzienia, grzywnę w wysokości 100 franków i odszkodowanie dla „dupka” w kwocie 1000 franków.

– O „Parade” zrobiło się bardzo głośno! Diagilew był w siódmym niebie! A do więzienia i tak nie poszedłem…

INSPIRACJA WPISU: