Przez dwa lata prowadzenia kroniki nauczyłem się i pokornie zaakceptowałem, że sam absolutnie sobie nie poradzę, zwłaszcza z twórczością tych kompozytorów, których nie ma jeszcze w DNM-ie i nie są w stanie lobbować za swoją muzyką.

Spodobało mi się to nowe dla mnie słowo: lobbować…

Jeśli dobrze pamiętam, to pierwszy raz usłyszałem o lobbingu od Haydna po jego powrocie z Londynu. Starał się zastąpić prowincjonalnie według niego brzmiące: ugadywać na parlamentarnie szlachetne: lobbować. A sens i tak nadal był ten sam…

I dawniej, i dziś chodziło o to, by sugestywnym nakłanianiem oddziaływać na popularyzowanie opinii wpływających na działania propagujące zamierzony skutek najlepiej tak, by namawiany odczuł to kuszenie nie jako indoktrynację, lecz jako życzliwe doradzanie z jednoczesnym zachowaniem przekonania, że nie zachodzi mieszanie się w cudze sprawy…

Użyłem w jednym zdaniu kilkunastu synonimów szeroko pojętego lobbingu, lecz nawet gdybym nie użył ani jednego, to i tak wszyscy wiedzieliby, o co w tym „urabianiu” chodzi…

Dziś lobbingu podjął się „smutny Jan”. Wiedząc, że na kolejne wpisy o nim przyjdzie mu sporo poczekać, Sibelius postanowił przypomnieć jednak o sobie pod pozorem wstawiennictwa za swoim nieobecnym jeszcze w DNM-ie rodakiem.

– Długo się wahałem, czy nie jest to dla ciebie mistrzu zbyt duża awangarda, ale wyczytałem w broszurze dołączonej do płyty z utworami Magnusa Lindberga, że zawiera ona wprawdzie muzykę „śmiałą”, ale dzięki „bogatemu brzmieniu i tryskającej energii” staje się ona „dostępna nawet dla neofitów”.

W pierwszej chwili chciałem się obrazić za potraktowanie mnie jak nowicjusza w muzyce współczesnej, ale szybko zreflektowałem się, że jest to szczera i prawdziwa prawda. Poza tym wiedziałem już, co to lobbing!

Zaciekawiło mnie zwłaszcza to, dlaczego „Aura” Lindberga poświęcona jest pamięci Lutosławskiego. Czyżby chodziło o to, że ten Fin, podobnie jak Polak, potrafił po długiej eksperymentalnej drodze odnaleźć własną ścieżkę powrotu do muzyki symfonicznej?

Jako neofita stosuję w percepcji muzyki współczesnej najprostsze z możliwych kryteriów: słucham lub nie…

Z tego prostego pryzmatu oceny stwierdzić muszę, że Lindberg mnie zafascynował. Przez dwa ostatnie dni słuchałem jego „Aury” kilkanaście razy, za każdym kolejnym odsłuchem rozumiejąc tę muzykę coraz lepiej i coraz bardziej utwierdzając się w zdumieniu istnienia cudu, który sprawia, że potężne środki użyte w tym dziele nie spowodowały, że zawalił się on pod własnym ciężarem.

Sibelius, jakby przewidując podobne reakcje, profilaktycznie zacytował mi czyjąś opinię, że Lindberg „malując swoje muzyczne płótna, używa dużych pędzli, a czasami nawet miotły”, a ja słuchając tej muzyki, aż sam się do siebie uśmiechałem na myśl, jak trafna była ta metafora.

Im bardziej się z tą muzyką zaprzyjaźniałem, tym mniej mi przeszkadzała grubość użytego pędzla, a miotła nie tylko pozostawiała wyrazisty ślad w fakturze, ale jeszcze w cudnie magiczny sposób czyściła współczesne naleciałości, wyłaniając nawet coś na kształt melodii…

Koniecznie muszę jutro zaprosić do siebie Lutosławskiego. Ciekawe, czy już wie, że ma wielbiciela-naśladowcę?

INSPIRACJA WPISU: