Liszt okazał się bardzo wylewnym rozmówcą. W sposób zupełnie płynny przeszliśmy od rozmów o Wagnerze do jego opowieści o własnym życiu. Przez cały czas czułem, że coś ukrywa, coś go męczy i wciąż szuka okazji, by jakąś nieznaną mi jeszcze tajemnicę wyrzucić z siebie.

Osobą, która pozwoliła na łagodne przejście od Wagnera do Liszta, stała się oczywiście Cosima, która po śmierci męża podjęła się kontynuowania festiwalu w Bayreuth, a Ferenc postanowił dopomóc w tym córce, pokonując setki kilometrów w fatalnych warunkach, co przypłacił zapaleniem płuc, długotrwałą chorobą i śmiercią. Nawet pochowany został w Bayreuth.

Początkowo myślałem, że tajemnice, do których odkrycia Liszt przymierzał się od dłuższej chwili, będą związane z jego licznymi podbojami miłosnymi, ale szybko okazało się, jak bardzo się mylę.

– Chciałem cię przeprosić – Ferenc naprawdę wyglądał na zakłopotanego.

Nie ułatwiłem mu rozmowy. Nie odezwałem się, choć ciekawość tego, co z jego przewin mogłoby dotyczyć mnie, aż się prosiła o ponaglenie Liszta.

– Byłeś i nadal jesteś moim idolem. Wykonałem publicznie 10 twoich sonat, dokonałem edycji wszystkich 32, sporządziłem i często grywałem transkrypcje wszystkich twoich symfonii i… – Ferenc zawahał się.

Postanowiłem mu dopomóc:

– Doceniam to, wiem też o twojej znaczącej roli w zebraniu funduszy na mój pomnik w Bonn.

– No tak – wtrącił się Ferenc – ale tę twoją sławę postarałem się wykorzystać też na swoją korzyść. Zbudowałem mit o tym, jak to wyświęciłeś mnie, jedenastolatka, na muzyka przyszłości, pocałunkiem w czoło po tym, gdy na prośbę mojego nauczyciela Carla Czernego zgodziłeś się mnie wysłuchać – Liszt aż odetchnął z ulgą, że wyrzucił z siebie dręczącą go tajemnicę.

Nie potrafiłem sobie przypomnieć takiej sytuacji. Przecież wszyscy wiedzieli, że ja wręcz nienawidzę tych wszystkich cudownych bachorów próbujących udawać Mozarta. Owszem, znałem Adama – ojca Ferenca, bo grywał na wiolonczeli w orkiestrze Haydna u Esterházy’ego, ale żeby on lub ktokolwiek inny odważył się przyprowadzić do mnie jakiegoś dzieciaka. Niemożliwe.

– Wymyśliłem nawet, że kazałeś mi zagrać fugę Bacha i od razu przetransponować ją do innej tonacji, że głaskałeś mnie po głowie i czule do mnie mówiłeś, jakbym był muzycznym cudem… – Ferenc naprawdę był zawstydzony.

– Czułem, że skrywasz jakąś tajemnicę, ale nie sądziłem, że będzie to taka błahostka – powiedziałem spokojnie, a Liszt chwycił mnie za rękę i szepnął:

– To jeszcze nie koniec…

Wysunąłem dłoń z jego dłoni i czekałem.

– Wiesz, że urodziłem się we wsi Doborján, znanej również w języku niemieckim jako Raiding, w zachodnich Węgrzech przynależących wówczas do Austrii. Nigdy w życiu nie nauczyłem się płynnie mówić po węgiersku. Obowiązującym językiem w mojej wiosce był niemiecki, a po przeprowadzce do Paryża używałem prawie wyłącznie francuskiego.

– Byłem obywatelem świata. Zjeździłem całą Europę, dając setki recitali i koncertów. Wszędzie czułem się świetnie. Zimą 1839 roku dałem w Wiedniu sześć koncertów poświęconych twojej pamięci – przerwał na chwilę, sprawdzając moja reakcję – i postanowiłem wtedy wrócić choć na chwilę na pobliskie Węgry.

– W Peszcie przywitano mnie entuzjastycznie, a gdy jeszcze kilka razy zaimprowizowałem podczas recitali marsz Rakoczego – nieoficjalny hymn węgierski zakazany przez Austriaków, to szybko stałem się bohaterem narodowym. Poczułem, że jestem Węgrem i że jestem z tego dumny.

„To były emocje i przeżycia, które ukazały mi nowy sens słowa »ojczyzna«. Nagle zostałem przeniesiony w przeszłość i spojrzałem w głąb siebie. Niewyobrażalnie szczęśliwy, odnalazłem pełnię, czysty skarb ukryty w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Wspaniały widok wyrósł przed moimi oczami: znajomy las z odgłosami myśliwych w oddali, Dunaj wijący się między skałami; ogromne równiny, to były Węgry, ziemia żyzna, która zrodziła tak znakomite dzieci. To był mój matecznik.

– Ruszyłem po ojczystym kraju z serią koncertów charytatywnych, a po drodze podczas mijania kolejnych cygańskich koczowisk zachwycałem się towarzyszącą im muzyką. Zafascynowała mnie na tyle, że postanowiłem stworzyć cykl rapsodii fortepianowych, które wiernie oddawałyby klimat tej muzyki, tak często słyszanej w mojej ojczyźnie.

– Do tej pory mało komponowałem, byłem przede wszystkim wirtuozem fortepianu i tak stałem się sławny. Dopiero, gdy związałem się z rosyjską księżną polskiego pochodzenia Karoliną Sayn-Wittgenstein, to zostałem przez nią przekonany, że sława wykonawcy kończy się wraz z jego śmiercią, a dobry kompozytor żyje w swoich dziełach wiecznie.

– Karolina sprowadziła nawet na Ukrainę, do swojego majątku w Woronińcach, specjalnie dla mnie cały tabor cygański, bym mógł do woli spisywać grane przez nich melodie. To u niej w gościnie powstała najsłynniejsza Druga Rapsodia, którą w przypływie patriotyzmu dedykowałem księciu Laszlo Telekiemu, który brał udział w powstaniu węgierskim w roku 1848.

– Najpierw skomponowałem pierwszych piętnaście, kończąc tę część cyklu marszem Rakoczego, a pod koniec życia dorzuciłem jeszcze cztery nowe. Nazwałem je Rapsodiami Węgierskimi i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że większość melodii granych przez Cyganów nie była wcale węgierska, lecz rdzennie cygańska…

– To przepiękne rapsodie, powinieneś być z siebie dumny – powiedziałem, a Liszt pokraśniał z zadowolenia.

– I tak miałem szczęście, bo genialnie zapamiętujący i improwizujący muzykę Cyganie, odegrali też przede mną kilka ludowych melodii, zasłyszanych podczas przemierzania węgierskiej puszty, oczywiście zagranych po swojemu. Byłem uratowany.

A więc to taka tajemnica – pomyślałem i nawet gotów byłem w ramach rozgrzeszenia ucałować Liszta w czoło i powiedzieć mu jeszcze kilka miłych słów. Nie jest już przecież nadąsanym dzieciakiem. Teraz nie musiałby już zmyślać…

INSPIRACJA WPISU: