Trochę pechowo się złożyło, że pierwszym utworem Richarda Straussa, o którym napiszę w kronice, będzie jego „Symfonia domowa”. To utwór całkowicie dla niego niereprezentacyjny. Utwór neoklasycystyczny. I choć słychać w nim zapowiedzi i „Symfonii Alpejskiej” i „Dyla Sowizdrzała”, to nie jest to muzyka takiego Straussa, jakiego mam przed uszami w swojej wyobraźni.

O powodzeniu tej symfonii, a raczej należałoby powiedzieć — tego poematu symfonicznego, zadecydował poprzedzający jego premierę skandal obyczajowy.

Strauss zadbał o to, aby przedostały się do opinii publicznej informacje, że muzyka odzwierciedla nie tylko jeden pełny dzień z życia rodziny Straussów, ale, że po wieczornej kąpieli rozwrzeszczanego syna i po położeniu go wreszcie spać, zagląda również w trzeciej części poematu do alkowy rodziców…

To wystarczyło, aby sale koncertowe okazały się zbyt małe i trzeba było naprędce organizować dodatkowe występy w salach nowojorskich wielkopowierzchniowych sklepów.

Nie wszystkim ten sukces Straussa był w smak. Jedni zaczęli krytykować go za naruszenie „intymności życia rodzinnego”, inni — za rażącą „komercjalizację świętej sztuki muzycznej”…

Strauss odpowiedział, że: „prawdziwa sztuka uszlachetnia nawet sale sklepowe, a otrzymana od 6000 słuchaczy przyzwoita opłata dla jego żony i dziecka nie jest hańbą nawet dla artysty”.

Muszę przyznać, że i ja poddałem się tej magii sugestii. Słuchałem wielu wykonań poematu i za każdym razem, gdy dochodziło do części trzeciej, w której Strauss opisał podobno intymny kontakt małżonków zakończony szczytowaniem, utwierdzałem się w przekonaniu, że gdybym nie znał wcześniej opisu Straussa, to nigdy bym nie odebrał słyszanych dźwięków jako muzyki erotycznej…

Chyba są tylko dwa wytłumaczenia takiego stanu rzeczy: albo jestem już bardzo głuchy i nawet mój Phonak wymięka, albo… jestem już naprawdę stary i erotycznie wypalony…

INSPIRACJA WPISU: