Wczorajsza akcja Chopina szczycącego się dedykacjami dla wielbionych lub tylko zaprzyjaźnionych kobiet, wywołała spory rezonans wśród męskiej części naszego Domu.

Wielu z nich jakby tylko czekało na moment, w którym mogliby pochwalić się swoimi miłosnymi podbojami i związanymi z nimi emocjami, w których zachwyt przeplatał się z niepewnością głębi uczuć, podniecie towarzyszyła częstokroć niemożność spełnienia, a ból rozstań spychał w mgiełkę blednących wspomnień przemijające chwile szczęścia zakochanych.

Najbardziej zaimponował mi Mendelssohn. Od czasu, gdy jego ojciec uznał moje ostatnie kwartety smyczkowe za „nieczytelny, nieskorygowany horror” nie potrafiłem jakoś przełamać swojej podskórnie odczuwanej niechęci, choć bardzo mocno się starałem, aby nigdy jej nie okazać Felixowi.

Miałem w tym trochę szczęścia, bo okazało się, że Mendelssohn, tak często podkreślający swój zachwyt nad Bachem, również mnie cenił i szanował, czemu dał dzisiaj wyraz publicznie:

– Moje imię obligowało mnie do bycia szczęśliwym. Nigdy nie narzekałem na dzieciństwo, rodzinę czy majętność, ale prawdziwe szczęście przyszło do mnie dopiero w kobiecej postaci.

– Bardzo mocno przeżyłem śmierć mistrza Beethovena. Miałem wtedy 18 lat i miałem swoje zdanie na każdy temat, prawie zawsze odmienne niż mój ojciec. Kochałem go, ale nigdy mu nie wybaczyłem tego, co powiedział o późnych kwartetach mistrza. Ja je studiowałem z wypiekami na twarzy… I akurat wtedy pojawiła się Ona…

Wszyscy wkoło ucichli, czekając, że Felix zdradzi być może jakieś pikantne szczegóły, ale on podszedł wtedy do mnie i powiedział:

– Swoje młodzieńcze zakochane szczęście świadomie chciałem wyrazić w formie kwartetu, składając przy okazji hołd tobie, mistrzu Ludwiku…

Aż mnie zamurowało, zupełnie się tego nie spodziewałem. Wstałem od swojego stolika, objąłem Felixa, jakbym obejmował syna i niewiele brakowało, abym się popłakał ze wzruszenia. Chroniąc się przed tym, jakiś chochlik podszepnął mi pytanie, którego szybko pożałowałem:

– A co z kwartetem Es-dur, mylnie nazywanym pierwszym, który napisałeś dwa lata później?

Mendelssohn spoważniał, wyzwolił się z moich objęć i odparł dość chłodno:

– Moja miłość się skończyła. Ona odeszła…, a ja na chwilkę zgasłem. Uratowała mnie muzyka, ale nie chciałem więcej wzorować się nawet na najlepszych. Pożegnałem i ją, i moje wzorce… Chciałem cierpieć i cieszyć się po swojemu…

– Dotarło do mnie, że „nawet najmniejsze zadanie w muzyce jest tak absorbujące i przenosi nas tak daleko od miastakrajuziemi i wszystkich ziemskich sprawże to jest naprawdę błogosławiony dar od Boga”.

– Kwartety na zawsze pozostały moim najsilniejszym środkiem wyrazu emocji, czego dowodem jest choćby ten napisany po śmierci mojej siostry Fanny, ale dziś nie chcę o tym mówić. Dziś chcę być szczęśliwy…

INSPIRACJA WPISU: