Po zakończeniu wczorajszego spotkania z Mahlerem dość długo w nocy zastanawiałem się, ile ze swoich utworów zmieniłbym dzisiaj, z perspektywy przeżytych doświadczeń i nowo pozyskanej wiedzy. Skłoniła mnie do tego podsłuchana rozmowa Gustava z Prokofjewem. Mahler opowiadał Siergiejowi, że swoją „Piątą” niemalże obsesyjnie cyzelował i poprawiał przez kilka lat po jej opublikowaniu i że chętnie jeszcze dzisiaj wiele by pozmieniał…

Siergiej w rewanżu opowiedział mu historyjkę o tym, jak to usłyszał w 1947 roku młodziutkiego Sławę Rostropowicza grającego koncert wiolonczelowy op. 58 i jakie poczuł zażenowanie jakością swojego dzieła, którego nie mógł uratować nawet wyraźnie wyczuwalny już wtedy geniusz solisty.

Prokofjew zrobił wówczas rzecz dość niecodzienną w naszym środowisku — sam się ostro skrytykował, a później zaprosił Rostropowicza do współpracy przy poprawie koncertu. Efektem tych zabiegów stała się wspaniała Symfonia — Koncert na wiolonczelę i orkiestrę op. 125. Starego koncertu nie dało się już usunąć z historii muzyki i dzięki temu mamy dobrą okazję porównania co Siergiejowi w duszy grało przed i po usłyszanym występie Sławy.

Nie tylko o duszę zresztą chodziło w poszukiwaniu różnic w tych wiolonczelowych dziełach. Poprawiając koncert, Prokofjew był o prawie 20 lat starszy i na dodatek w tym czasie dość mocno schorowany. Ta zbitka odczuć obolałego 60-latka z werwą i animuszem 25-letniego Rostropowicza przyniosła utwór, który dość długo uznawany był za niemożliwy do wykonania przez kogokolwiek innego niż Rostropowicz.

Ten koncert mógł zresztą przysporzyć sporo kłopotów i kompozytorowi i soliście. W finale Siergiej zacytował i sparodiował dwie pieśni Isaaca Lyubana i zaczęły się spekulacje i domysły, o co mogło mu chodzić. Sam Siergiej nabrał wody w usta, ale transkrypcję jednej z tych pieśni powtórzył w dwóch kolejnych swoich utworach. To już nie mógł być przypadek.

Dopiero dziesiątki lat później jeden z rosyjskich blogerów doszukał się, że obie pieśni („Nasz tost” i „Bvitaitse zdarovï”) były toastami wielokrotnie śpiewanymi samemu Stalinowi. Satyryczne potraktowanie tych pieśni mogło w tamtych czasach kosztować wolność lub nawet życie.

Gdy o sprawie zrobiło się niebezpiecznie głośno, Prokofjew za namową Rostropowicza zamienił satyryczne cytaty bezpiecznym walcem, mówiąc, że powróci do pierwotnego zapisu, gdy tylko sprawa ucichnie. Tak też po kilku latach uczynił.

Koncert wzbudził urzędowe zainteresowanie również i tym, że klarnet zabrzmiał w nim za bardzo po żydowsku… co w tamtych czasach było niemalże synonimem słów „po białorusku”. Natychmiast pojawiły się donosy na Prokofjewa o jego domniemanych uprzedzeniach rasowo-narodowych. Takie to były czasy!

Satyra i parodia w tych kwestiach były absolutnie niedopuszczalne. Jidysz był wówczas jednym z oficjalnych języków białoruskiej republiki, a jej urzędowa pieczęć zawierała hasła z Manifestu Marksa i Engelsa pisane również w jidysz. Kpić nie było wolno!

Jest w Siergieju jakaś niechęć do rozmowy o tych czasach, w których związki muzyki z polityką były tak skomplikowane. Może to wciąż odczuwane poczucie lęku, a może jednak wstydu za kilka innych utworów, w których gloryfikował system… Nie będę pytał, jakie to może mieć dzisiaj znaczenie!?

INSPIRACJA WPISU:

https://open.spotify.com/album/0JO1UlnZrAvnmqsVW1nm5i