Przy każdym spotkaniu z Benjaminem nie mogłem się powstrzymać i zawsze witałem go tym samym zaczepnym pytaniem:

— Czemu tak mało…?

Tak bardzo lubię orkiestrowe brzmienie jego muzyki, tak bardzo pasuje mi sposób instrumentacji jego dzieł i tak jest ich niewiele… Symfoniczne utwory Brittena zliczyć można na palcach jednej ręki, za to oper skomponował całe mnóstwo… pewnie potrzebne byłyby ze trzy ręce…

Wszystko stało się dla mnie jasne, gdy parę dni temu zobaczyłem go trzymającego za rękę Petera Pearsa…

No bo co on miał tworzyć innego, jeśli jego muza nie była skrzypaczką, pianistką lub wiolonczelistką, lecz… tenorem!? Britten komponował dla Petera i wciskał się ze swoim niewiarygodnym symfonicznym talentem w każdą niezdominowaną przez śpiew lukę…

Wszyscy wiedzą, że nie przepadam za operą. Jak już kiedyś mówiłem to z Fidelia — mojej jedynej opery ja sam słuchać lubię przede wszystkim czterech wariantów uwertury. I tak naprawdę wcale nie chodzi o to, że ja nie lubię operowego śpiewu, naprawdę nie… ja po prostu dużo bardziej wolę brzmienie pełnej orkiestry, której nikt nie przerywa…

Z takim niezbyt pozytywnym nastawieniem postanowiłem spełnić prośbę Benjamina i posłuchać jego troszkę mniej znanej niż Peter Grimes męskiej opery Billy Budd. Same męskie i chłopięce głosy a mimo tego…

…jest w tej operze tak wiele pięknej muzyki, że aż mnie irytują te częste chwile, gdy Britten, zostawiając miejsce dla śpiewu Petera, chowa orkiestrę w tle i wyczekuje każdej nadarzającej się okazji, by zmieścić pomiędzy słowami choć jeden akord. Mocno to wkurzające.

Nie wzruszył mnie zbytnio los Billy’ego Budda skazanego na śmierć, nie zadumałem się też nad moralnymi dylematami skazującego go kapitana statku. Moja słaba znajomość angielskiego tylko mi dopomogła w odcięciu się od libretta i w skupieniu się wyłącznie na cudnej muzyce.

Słuchałem tej dość współczesnej i specyficznej opery bez żadnej przerwy przez ponad dwie godziny i w którymś momencie dotarło do mnie, że niezauważalnie zaakceptowałem ludzkie głosy jako kolejne wspaniale współbrzmiące orkiestrowe instrumenty. Tak mnie to zachwyciło, że natychmiast rzuciłem się na inne wykonanie, a po dwóch godzinach na następne i jeszcze na kolejne.

Miałem szczęście! Nie wiem, czy gdybym wziął jako pierwsze to zalecane mi przez Benjamina wykonanie z Pearsem to tak samo bym się tą operą zachwycił.

Britten, dyrygując w tym występie orkiestrą, eksponował Petera i to było jego głównym celem.

Inni dyrygenci bez „zobowiązań” wobec solistów czynią głównym bohaterem tej opery orkiestrę i wtedy, tak jak podejrzewałem, w pełnej krasie wychodzi na jaw geniusz Brittenowej orkiestracji.

Coś mi mówi, że chyba jednak polubię operę! Może nie każdą, to zrozumiałe, ale przynajmniej spróbuję zmienić swoje nastawienie…

INSPIRACJA WPISU: