Patrząc na szacunek, jakim darzą Liszta węgierscy mieszkańcy naszego Domu Nieśmiertelnego Muzyka, mogę mieć pewność, że wpadka Ferenca z uznaniem cygańskich melodii za rdzennie madziarskie, w żadnym stopniu mu nie zaszkodziła, a może nawet i dodała mu trochę pobłażliwej sympatii.

Chyba tylko Polacy mogą rywalizować z Węgrami w werbalnym okazywaniu swojego patriotyzmu, choć akurat ja nie zawsze jestem pewien, czy deklarowanie miłości do ojczyzny i narodu, szacunku dla swoich przodków, kultywowanie tradycji oraz czczenie bohaterów nie wychodzi obu tym nacjom zdecydowanie lepiej w stanie zagrożenia niż w dobie pokoju.

Gdy w październiku 1956 roku rosyjskie czołgi brutalnie miażdżyły budapesztańskie dziesięciodniowe powstanie, jedni stawali do walki zbrojnej w obronie ojczyzny, a inni uciekali do austriackich obozów dla uchodźców, by u dawnego wroga przetrwać i zachować szansę na ocalenie węgierskiej państwowości, nauki, sztuki i kultury.

Wśród uchodźców z Budapesztu znalazło się ponad 200 wybitnych muzyków, których pierwszą myślą, pomimo braku instrumentów, było założenie narodowej orkiestry świadczącej o istnieniu niepodległej kultury. W ten sposób powstała na uchodźstwie Philharmonia Hungarica pod kierownictwem byłego dyrygenta Węgierskiej Filharmonii Narodowej Zoltána Rozsnyaia i z honorową prezydenturą Antala Dorátiego.

Działalność Philharmonii Hungarica była hojnie dofinansowywana przez zachodnie rządy przez cały okres zimnej wojny. Bardzo byłbym ciekaw, ilu z węgierskich muzyków wróciło do ojczyzny po upadku muru berlińskiego w 1989 roku. Zoltán Rozsnyai od dawna rezydował już w Stanach Zjednoczonych, gdzie został nawet asystentem Bernsteina…

Niezwykła jest siła skojarzeń. Do pojawienia się w mojej głowie myśli o patriotyzmie i jego praktycznym okazywaniu, wystarczyła dziś płyta pozostawiona pewnie z rozmysłem przez Liszta, na której znajduje się nagranie Dawnych arii i tańców Ottorino Respighiego w wykonaniu właśnie Philharmonii Hungarica i Antala Dorátiego.

Próbowałem się skupić na muzyce Włocha, ale nie potrafiłem wyzbyć się myśli o tym, że koniecznie muszę porozmawiać i z Rozsnayai’em i z Dorátim, i to możliwie szybko.

Renesansowo-barokowy klimat stworzony przez muzykę Respighiego nie wymuszał pełnego skupienia. Miało być miło i spokojnie, i tak właśnie się czułem. Dwudziestowieczna instrumentacja lutniowych utworów włoskich kompozytorów z XVI-XVIII wieku pozwalała na spory relaks i w żadnym stopniu nie blokowała bezwolnie panoszących się po mózgu myśli.

W pełnym komforcie muzycznego tła mogłem myśleć o Węgrach, o patriotyzmie, o konformizmie, o realizmie dnia codziennego weryfikującym najszlachetniejsze nawet przesłania i było mi z tym dobrze. Może inaczej potoczyłyby się moje myśli, a może nawet całkiem by one zamarły, gdyby patriotycznie nastawiony Ottorino sięgnął po szerzące się wokół niego modernistyczne trendy zamiast po dawnych włoskich mistrzów lutni…

Czy wybór muzyków na pewno był przypadkowy?

Czasy świetności Cesarstwa Rzymskiego już dawno przebrzmiały, choć akurat Respighi doskonale zadbał w swojej muzyce o zachowanie pamięci o Imperium Romanum, bo nie wierzę, bym kiedykolwiek mógł zapomnieć brzmienie przemarszu legionistów przez Via Appia w Piniach rzymskich.

Od czasów, gdy germański dowódca rzymski Odoaker obalił w 476 roku cesarza Romulusa Augustulusa i ogłosił się królem Italii, zwierzchność nad całym cesarstwem stała się bardziej tytularna niż rzeczywista i trwała aż do 1806 roku, kiedy to Napoleon I formalnie rozwiązał cesarstwo, powołując w jego miejsce Związek Reński.

Cesarstwo Bizantyjskie – wschodnia odnoga Cesarstwa Rzymskiego – upadło wprawdzie w 1453 roku po zdobyciu Konstantynopola przez Osmanów, ale tytuł cesarza wschodniorzymskiego przypadł władcom Imperium Osmańskiego i stracił ważność dopiero po abdykacji ostatniego sułtana Mehmeda VI w 1922 roku.

Co prawda, zagospodarować ten tytuł próbowali także Rosjanie, nazywając cara Wszechrusi jedynym dziedzicem Rzymu i Konstantynopola, ale nikt tego roszczenia, poza samymi Rosjanami, nie potraktował poważnie…

Historyczna potęga Cesarstwa Rzymskiego to jedno, a stan faktyczny zastany przez Respighiego to zupełnie inna rzeczywistość. Przez wiele wieków półwysep włoski był zlepkiem niezależnych państw-miast i królestw. Dopiero w 1861 roku, niedługo przed urodzinami Respighiego, powstaje Królestwo Włoch.

Zjednoczenie wcale nie było procesem łatwym. Różnice w dostatku Północy i Południa, partykularne interesy i ambicje lokalnych elit, wspólnoarmijna walka z Austrią o odzyskanie Wenecji oraz z Państwem Kościelnym o Rzym, wypracowanie zgodnej polityki zagranicznej, w tym kolonialnych zapędów Włochów, wymagały daleko idącego konsensusu.

Patrioci wspierali ten proces, każdy jak mógł i potrafił. Może właśnie dlatego w muzyce Respighiego pojawiają się przetworzone utwory kompozytorów z różnych regionów Włoch.

Simone Molinaro pochodził z Genui – jednego z najważniejszych portów na Morzu Śródziemnym. Ojciec Galileusza – Vinzenzo Galilei tworzył w toskańskiej Florencji, która przez sześć lat była nawet stolicą Włoch. Fabritio Caroso urodził się w obejmującym Rzym regionie Lacjum, uważanym za kolebkę państwa rzymskiego. Bernardo Gianoncelli pracował w Wenecji. Santino Garsi da Parma żył oczywiście w Księstwie Parmy, Lodovico Roncalii rozsławiał Bergamo w alpejskiej Lombardii, a Jean-Baptiste Besard przypominał o Burgundii utraconej na rzecz Francji w 1795 roku.

To nie może być przypadek!

Myślałem i myślałem, a łagodna muzyka Respighiego cichutko sączyła swój czar w moje uszy. I muszę się przyznać, że po niedawnym muzycznym maratonie z Lohengrinem Wagnera bardzo potrzebowałem takiego właśnie wytchnienia.

INSPIRACJA WPISU: