Jak to wszystko splata się ze sobą. Dowiedziałem się wczoraj od Haydna, że to właśnie on przysłał do mnie Franza Clementa. Okazało się, że spotkali się na wspólnym koncercie w Londynie i Joseph, widząc niezwykły kunszt młodocianego skrzypka, wręcz mu nakazał odnalezienie mnie natychmiast po przyjeździe do Wiednia, mówiąc o mnie, że według słuchów, jakie do niego docierają, to ja już niedługo mogę być najwybitniejszym kompozytorem najbliższych stuleci…

Czy naprawdę Joseph, po powrocie z Londynu do Wiednia nie mógł mi, chociaż małym gestem pokazać, że właśnie tak o mnie myśli? Może szybciej byśmy się polubili?

Clement przyjechał do Wiednia w 1794 roku i, pomimo że miał wówczas tylko 14 lat traktowany był jak geniusz, głównie za sprawą niezwykłej pamięci. Joseph powiedział mi, że Clement przygotował kiedyś z pamięci fortepianową partyturę „Stworzenia świata” zaledwie po kilku przysłuchaniach tego oratorium i jedynie na podstawie libretta…

To, co zapamiętałem z naszego pierwszego spotkania to pamiętnik Clementa, w którym spisywał wspomnienia o swoich muzycznych podróżach po Europie i zbierał pamiątkowe wpisy napotkanych arystokratów i muzyków. Też się wpisałem, życząc mu, aby śmiało podążał dotychczasową ścieżką, był szczęśliwy i jeszcze wrócił, ciesząc nas swoją wspaniałą grą…

Chyba wziął sobie ten wpis mocno do serca, bo parę lat później poprosił mnie o napisanie koncertu specjalnie dla niego. Dobrze wiedziałem, jak Clement gra i komponuje, bo przy okazji premiery mojej „Trzeciej” w 1805 zgodził się być koncertmistrzem orkiestry, a ja niejako w zamian dyrygowałem jego własnym koncertem skrzypcowym, oczywiście z Clementem jako solistą. Wiedziałem doskonale, że nie lubi, i chyba nie potrafi grać głośno, ale swoje mistrzostwo cudnie pokazuje w eleganckich, delikatnych, czułych frazach.

Dołożyłem wszelkich starań, aby dostosować się do jego preferencji i do stylu, który usłyszałem w jego koncercie. Clement był już wtedy dyrektorem orkiestry w „Theater an der Wien” i wymarzył sobie, że ukoronowaniem świątecznego przedstawienia stanie się mój koncert skrzypcowy, a on będzie w nim błyszczał jak choinkowa ozdoba.

Nie wziął pod uwagę dwóch elementów: po pierwsze — powiedział mi o tym dopiero pod koniec listopada, a po drugie — ja zupełnie nie umiałem komponować na skrzypce. Na fortepian proszę bardzo, na orkiestrę bez solisty — jeszcze lepiej, skrzypce to jednak nie była moja bajka, ale przyznać się do tego też nie wypadało.

Już mój ojciec Johann dawał mi pierwsze lekcje gry na skrzypcach, później uczęszczałem do Franza Riesa, Wenzela Krumpholza i Ignaza Schuppanzigha, ale według opinii każdego z nich nie miałem ani ładnego tonu, ani techniki. Ries powiedział mi wręcz, że to, co gram na skrzypcach to „straszna muzyka”.

Jakoś musiałem z tego wybrnąć. Przez cały miesiąc zapraszałem do siebie Clementa i niby przypadkiem zostawiałem na widoku rękopisy koncertu, a on poprawiał palcowanie, sugerował poprawki w tekście, a czasami brał do rąk skrzypce i odgrywał fragmenty. I tak sobie komponowaliśmy aż do ostatniego dnia przed koncertem, który dla Clementa był o tyle ważny, że dochód z niego miał być przeznaczony na jego utrzymanie.

Trochę kręcił nosem, bo czasami zaglądał do mnie również Franz Alexander Pössinger i on, doświadczony skrzypek, też podpowiadał mi swoje mądrości. Ostatnie strony rękopisu były tak nabazgrane, że z trudem można było wypatrzyć nuty. Tak nam zeszło aż do świąt…

Wycofać się nie było można, bo po Wiedniu porozwieszano już plakaty z repertuarem — coś Mozarta, Cherubiniego, Händla i na koniec mój „Skrzypcowy” przepleciony fantazją Clementa, podczas której, jak brzmiała zapowiedź, miał on grać na jednej strunie i na odwróconych skrzypcach. Tak to wtedy wyglądało!

Koncert okazał się całkowitą klapą, uratowało nas tylko to granie na odwróconych skrzypcach… Byłem tak zdruzgotany porażką, że najpierw chciałem spalić rękopisy, a później postanowiłem wrócić na utarte szlaki i przerobiłem go na wersję na fortepian i orkiestrę.

Coś mi jednak nie dawało spokoju… Dwa lata później wróciłem do pracy nad „Skrzypcowym”. Tym razem bez pośpiechu i bez pomocników gruntownie go przebudowałem, naniosłem poprawki i opublikowałem, dedykując go swojemu przyjacielowi od dzieciństwa — Stephanowi Breuningowi. Stephan jako jeden z niewielu potrafił docenić mój trud włożony w opanowanie skrzypiec. Wiedział, co potrafię stworzyć na klawisze, bo to jego matka pozwoliła mi jeszcze w Bonn na wielogodzinne ćwiczenia na fortepianie. Wiedział też doskonale, co potrafię zrobić ze skrzypcami, bo obaj w tym samym czasie chodziliśmy na lekcje do rwącego włosy z głowy Riesa…

Dopiero tutaj w DNM-ie i to całkiem niedawno dowiedziałem się, że „Skrzypcowy”, w przeciwieństwie do jego fortepianowej wersji, przetrwał próbę czasu i stał się kanonem muzyki skrzypcowej, koncertem, do którego ponad stu skrzypków i kompozytorów napisało własne kadencje. Dziełem, które uzyskało miano „koncertu królowej skrzypiec”. Naprawdę się tego nie spodziewałem, zwłaszcza po tej wstydliwej klęsce w czasie premiery…

Przywrócenie mojego „Skrzypcowego” do koncertowych sal całego świata zawdzięczam tak naprawdę Feliksowi i jestem mu za to niezmiernie wdzięczny…

W 1844 roku Mendelssohn wraz z orkiestrą London Philharmonic Society i z młodziutkim 12-letnim nowym geniuszem skrzypiec Josephem Joachimem odczytali niezwykłe piękno tego koncertu, a Joachim wiele lat później, już jako dojrzały artysta skomponował do niego doskonałą, do dzisiaj cenioną i wykonywaną kadencję. Nawet ja lubię go słuchać. Co tam lubię… uwielbiam!

Koncert królowej skrzypiec — to naprawdę brzmi dumnie i mówię to ja — skrzypek z bożej łaski…

INSPIRACJA WPISU: