Zanim zacząłem prowadzić kronikę, zupełnie nie zwracałem uwagi na to, kto z kim się spotyka, kto na kogo się obraził ani też kto z kim się pogodził. Nie zauważałem zawieranych krótkotrwałych lub stałych sojuszy i nawet najbardziej jaskrawe intrygi nie wzbudzały mojej ciekawości.

Dzisiaj łapię się na tym, że nieustannie obserwuję i analizuję zachowania wszystkich mieszkańców DNM-u. Gdy więc zauważyłem, że przy jednym stoliku usiedli Bach, Schumann i Vaughan Williams to tak mnie zaintrygowała nieoczywistość tego składu, że natychmiast wyszukałem wolne miejsce przy stoliku obok nich i wzmocniłem odbiór Phonaka, chcąc usłyszeć, o czym rozmawiają. Krótko mówiąc: podsłuchiwałem…

VW dbając o przychylność swoich rozmówców, przypomniał im swój artykuł o ich twórczości, wyraźnie sugerując jednak, że podejście Bacha do muzyki jest mu bliższe niż to, które prezentował Schumann.

Wypytywał Roberta, czy naprawdę jego muzyka pochodziła z zakochanego serca, a Johanna Sebastiana próbował z kolei przekonać, że jego twórczość pozwalała się sercom i duszom rozkochać.

Usłyszałem, jak mówił, że muzyka otwiera ludzi na siebie nawzajem i na świat wokół nich, i twierdził, że „jest prawdziwszy i głębszy romans niż romans serca, który nie dotyczy wydarzeń zewnętrznych, ale umysłów i dusz ludzi” i że muzyka pozwala zaprzyjaźnić się ludziom, którzy nigdy się nie spotkali i być może nigdy się nie spotkają. Przekonywał także, że w procesie twórczym wyzwolonym przez muzykę, równie ważne są wizja kompozytora, interpretacje wykonawców i percepcja pozornie biernych słuchaczy.

Zdolność słuchaczy do aktywnego, twórczego uczestniczenia w muzycznym akcie kreacji uznawał za „jeden z największych aspektów życia duchowego”, a samo piękno, również to przejawiające się w muzyce, postrzegał jako immanentną część duchowości, pozwalającą przekroczyć czas i przestrzeń.

Zwracając się bezpośrednio do Bacha, najpierw zastrzegł się, że jest agnostykiem, a po chwili wygłosił dość patetycznie brzmiące zdanie, że według niego muzyka to czysta boskość przekazywana przez artystów, otrzymujących jakąś niebiańską inspirację poprawiania świata.

Długo czekał na akceptację swoich poglądów przez lipskiego kantora, a gdy ten wreszcie przytaknął skinieniem głowy, postanowił zamknąć wątek swoistym credo: „Jeśli cokolwiek w moim życiu – łącznie z muzyką – pozwoliło komukolwiek czerpać pełniejszą radość z istnienia – to czuję, że nie żyłem na próżno”.

To wyznanie wiary w boską potęgę muzyki towarzyszyło VW przez całe dorosłe życie pomimo trudnych doświadczeń obu dwudziestowiecznych światowych wojen. Uznawał, że najkrótsza droga ku rozwiniętej duchowości prowadzi przez estetykę, a piękno muzyki, której słuchał i którą sam komponował, zastępowało mu religijne kierunkowskazy i wzorce.

Zamilkł, lecz cisza nie trwała zbyt długo. Odwrócił się ku Schumannowi i zapytał go wprost:

– Czy umiałbyś komponować bez Clary muzykę tak samo piękną, a może nawet piękniejszą?

Wyraźnie zaskoczony bezpośredniością pytania Robert długo nie potrafił odpowiedzieć, aż w końcu odezwał się tonem, który ja odebrałem jako lekko zrezygnowany, niepewny:

– Mówisz o boskości muzyki i ja się z tobą zgadzam. Moim bogiem była Clara… Inspirowała mnie i motywowała, choć… – Schumann zamilkł, jakby się przeraził słów, które chciał wypowiedzieć -… choć często też mnie blokowała. Później robiła to samo również z Brahmsem, ale on szybciej to zrozumiał…

VW wyraźnie nie chciał drążyć tematu relacji Schumanna, Clary i Brahmsa, i szybko wszedł Robertowi w słowo:

– Też byłem żonaty! Mojej żonie wydawało się, że zna mnie lepiej niż ja sam.

– Już jako dojrzały 41-letni kompozytor za namową Butterwortha napisałem „Symfonię Londyńską”. Bardzo ją lubiłem, ale przez następne osiemnaście lat konsekwentnie ją ulepszałem, jednoznacznie zaznaczając w ostatecznym wydaniu z 1933 roku, że: „To poprawione wydanie zastępuje wersję oryginalną, która nie powinna być już używana”.

– Co pomimo tego zrobiła moja żona Ursula, już jako wdowa?

Schumann wyraźnie się ożywił, wpatrując się w Ralpha wielkimi oczyma, które wyrażały całkowitą pewność co do tego, co za chwilę zostanie wypowiedziane. Ponieważ VW nadal czekał na odpowiedź na zadane przez siebie pytanie, odezwał się dość niepewnie, na siłę próbując jednak nadać wypowiedzianemu zdaniu charakter pytania:

– Opublikowała wersję przed poprawkami!?!?

– Oczywiście! – skwapliwie podchwycił Ralph – Wystarczyło, że w 2001 roku zgłosił się do niej Richard Hickox, prosząc ją o zgodę, a natychmiast jej udzieliła.

– No i co? – dołączył się Bach.

– Byłem wściekły… bardzo wściekły, ale gdy w następnych dniach przychodzili do mnie kolejni koledzy z gratulacjami za wersję Hickoxa, sam postanowiłem ją sprawdzić. I muszę wam, panowie, powiedzieć, że, choć nadal wolę swoją wersję poprawioną, to złość na Ursulę szybko mi minęła.

– Obraz Londynu w tej pierwotnej wersji stał się bardziej nostalgiczny, bardziej poetycki, z zadumą nad utratą dominującej pozycji miasta na tyle sugestywnie przekazaną, że finałowe sceny, gdy Londyn usypia po intensywnym dniu, nabierają wymiaru pokazującego schyłek dawnej jego świetności.

– Ursula miała sporo racji, choć, co mówię wam w tajemnicy, nigdy bym jej tego nie przyznał…

INSPIRACJA WPISU: