Choć bardzo starałem się tego uniknąć, wracaliśmy od Felixa razem. Ja i Robert… Chyba jestem do niego poważnie uprzedzony, bo każde zdanie, które wypowiadał, wydawało mi się zaczepne, złośliwe, niepotrzebne…

– Czy ty naprawdę musisz być taki u…, hmm, taki dokuczliwy? – w ostatniej chwili złagodziłem cisnący mi się na usta epitet.

– Doprawdy nie rozumiem, co masz na myśli – odburknął Schumann. Gdybym naprawdę chciał dokuczyć Felixowi, to bym go poinformował, oczywiście nadzwyczaj życzliwie, że o Eliaszu zrobiło się niedawno głośno wcale nie z powodu jego oratorium, ale za przyczyną niejakiego Ericha von Dänikena, szwajcarskiego hotelarza zajmującego się paleoastronautyką.

– Mów jaśniej, proszę – wyraźnie zaciekawiony, zmieniłem ton na łagodniejszy.

– Däniken uznał, że wstąpienie Eliasza do nieba na wozie ognistym, ciągniętym przez ogniste rumaki to jeden z przykładów obserwacji kosmitów przyjmujących na swój pokład wybranych ludzi. Takimi niebiańskimi wozami poruszali się według Dänikena na przykład tybetański Padmasambhava lub hinduski Ardżuna, bohater Mahabharaty. Nawet Ewa w raju podobno widziała taki pojazd…

– Jako „dowód” istnienia starożytnych pojazdów kosmicznych Däniken przywołał pracę urodzonego w Austrii amerykańskiego inżyniera NASA Josepha Blumricha, który na podstawie swojego rozumienia starotestamentowej Księgi Ezechiela opisał wygląd i parametry statku kosmicznego widzianego przez proroka Ezechiela, a także opatentował na tej podstawie model koła dookólnego wzorowanego na kole użytym w domniemanym lądowniku tego statku (Patent USA 3789947).

– Koncepcja, że Jahwe wysłał po Eliasza statek kosmiczny, odbiła się szerokim echem wśród pasjonatów niekanonicznych interpretacji różnorodnych Pism Świętych. O Eliaszu było głośno i to wcale nie za sprawą Felixa.

– Bajki opowiadasz – nie mieściło mi się w głowie, że bogowie mogli rozporządzać flotą kosmiczną, a mimo tego wyraźnie poczułem rosnące zaciekawienie.

– A może byśmy porozmawiali o tym dłużej. Zapraszam do siebie – zupełnie nie spodziewałem się takiej propozycji Roberta i musiałem wyglądać głupawo w swoim zaskoczeniu, bo Schumann szybciutko dodał:

– Będzie też Clara!

No i dałem się wmanewrować… A teraz leży przede mną stos płyt z muzyką Roberta. Najchętniej posłuchałbym pierwszego Tria fortepianowego, które od dawna uwielbiam, ale Schumann, spoglądając wymownie na Clarę, uparcie nalegał, byśmy zaczęli od symfonii C-dur.

Wszystko stało się jasne, gdy w finale symfonii rozpoznałem fragment swojej pieśni „An die ferne Geliebte”, której tematu Robert użył już raz do komunikacji z Clarą w Fantazji C-dur. Jak to brzmiało?

Weź więc te pieśni, które ci śpiewałem. Pieśni namiętności, pieśni bólu. Pozwól im, jak delikatne echo, przywołać ponownie całą naszą miłość”.

Clara siedziała niewzruszona i tylko od czasu do czasu podnosiła głowę, gdy Robert opowiadał, jak źle czuł się z trąbkami i kotłami dudniącymi mu w uszach, jak na chwilę odzyskał spokój, zdrowie i pewność siebie po ukończeniu symfonii, jak bardzo chciał oddać muzyką wdzięczność żonie za opiekę podczas choroby i okazać jej miłość.

Na dowód swego ówczesnego podłego stanu przypomniał listy do Mendelssohna, w których skarżył się przyjacielowi: „tracę każdą melodię, gdy tylko ją pojmę”, „wszystko mnie wykańcza”, „wszelkie zakłócenia prostego porządku mojego życia wytrącają mnie z równowagi”, „tam, gdzie jest zabawa i radość, muszę trzymać się z daleka”.

Mówiąc bardziej do mnie niż do Clary, wspomniał, że nawiązał także w symfonii do własnej piosenki („Widmung”), którą wręczył Clarze w dniu ich ślubu i dopiero wtedy zdarzyło się coś, co sprawiło, że poczułem się nie na miejscu, jak intruz, jak piąte koło w lądowniku Blumricha – Clara dyskretnie przetarła oczy…

Zgarnąłem po cichu kilka płyt ze stolika Schumanna i chyba nawet niezauważony, wyszedłem, zostawiając ich samych…

INSPIRACJA WPISU: