Słuchaliśmy z Mozartem wielu różnych wykonań „Eine kleine Nachtmusik” aż do wieczora i muszę przyznać, że obu nam to przyniosło ulgę i uspokojenie. Nie bez powodu Wolfgang nazwał ten utwór małą serenadą, bo w wielu europejskich językach słowo to jednoznacznie kojarzy się z osiągnięciem spokoju.

Zrezygnowałem z kolacji i poszedłem prosto do siebie, myśląc po drodze, czego ja chciałbym posłuchać ze swojej twórczości w tak wyciszoną, refleksyjną porę. Nie wybiorę przecież „Hammerklavier”, bo cały ten błogi spokój pryśnie już po pierwszych taktach.

Zdecydowałem się na następczynię monumentalnej „Hammerklavier”. Pamiętam, że choć pisałem ją dwa lata później, to wciąż odczuwałem emocjonalne zmęczenie, które towarzyszyło mi przy tworzeniu poprzedniej sonaty i tym razem postanowiłem sam się wyciszyć.

Efektem tego samowyciszania stała się sonata E-dur i właśnie ona wydała mi się wyjątkowo odpowiednia na zwieńczenie tego intrygującego, ale spokojnie zakończonego dnia. Intymny, liryczny charakter tej sonaty, jej melodyczna i harmoniczna zwiewność okraszona licznymi jak na mnie ozdobnikami, przywołała mi niespodziewanie postać Chopina.

Zaskoczony tym skojarzeniem zamknąłem oczy i słuchałem kojącej mnie muzyki, sam od czasu do czasu powtarzając niemalże z niedowierzaniem: to naprawdę moje… moje…

Swoją drogą koniecznie muszę sprawdzić, co dzieje się u Fryderyka. To niesamowite, ale on od czasu, gdy zainstalowano w DNM-ie Nekronet i podłączono Spotify, konsekwentnie nie wychodzi z pokoju i nie przyjmuje gości, a jedynymi, którzy mają do niego wstęp, są dyżurni kelnerzy roznoszący posiłki. Dobrze byłoby go poznać bliżej, trzeba tylko znaleźć jakiś sposób, aby się do niego zbliżyć. Może Mozart coś wymyśli?

INSPIRACJA WPISU: