Nie mogłem doczekać się wieczoru. Wciąż czułem niedosyt rozmów z Siergiejem i przyznać muszę, że fakt, iż on sam mówił o sobie deprecjonujące go rzeczy, mocno mnie intrygował.

Najbardziej poruszyła mnie jednak jego gwałtowna reakcja, gdy nazwałem go romantykiem. Wyraźnie zależało mu na podtrzymaniu wizerunku muzyka o klasycznym wykształceniu i upodobaniu, ale skoro sam siebie przedstawiał jako osobę pozbawioną sentymentów, to wykluczało to automatycznie możliwość zachłyśnięcia się epoką romantyzmu i w jakimś stopniu tłumaczyło świadome zasadzenie muzycznych korzeni w tradycji Haydna i Mozarta.

Aby uzasadnić tezę o swoim braku jakichkolwiek skrupułów w życiu codziennym, przypomniał mi sposób, w jaki potraktował Ninę Meshchersky i dodał, że nawet, wtedy gdy spotkał ją po latach w Paryżu, a ona stanęła przed nim twarzą w twarz, to udał, że jej nie rozpoznaje i ominął ją obojętnie bez jednego choćby słowa wytłumaczeń lub przeprosin.

W jakimś może nawet ekspiacyjnym samoudręczaniu chciał mi też opowiedzieć historię swej pierwszej żony Liny skazanej przez Sowietów pod pozorem szpiegostwa na dwadzieścia lat pobytu w łagrze i jak bardzo było mu to na rękę, pozwalając na legalizację nowego związku z młodziutką Mirą Mendelsohn…

Nie chciałem tego słuchać, choć po powrocie do siebie nie mogłem przestać myśleć o Linie i o ewentualnej roli Siergieja w jej oskarżeniu i uwięzieniu. Nie chciałem dopuścić do siebie takich myśli…

Uznałem, że od Prokofjewa poznam wyłącznie jego jednostronną wersję wydarzeń i postanowiłem, że dla swej kronikarskiej wiedzy (tak sobie tłumaczyłem tę niezdrową wścibskość) popytam raczej Szostakowicza lub Kabalewskiego, którzy byli świadkami w procesie przed Sądem Najwyższym Związku Radzieckiego, który utrzymał w mocy wcześniejszy wyrok uznający, że zawarte poza granicami kraju i niezarejestrowane przez władze sowieckie małżeństwo Liny i Siergieja nie ma mocy prawnej.

Czy w uzyskaniu takiego wyroku pozwalającego Prokofjewowi na ślub z nową wybranką bez rozwodu z poprzednią pomóc mogły kantaty pisane na 20. i 30. rocznicę rewolucji radzieckiej? Naprawdę nie wiem… A może wiernopoddańczy „Hymn do Stalina”? A może to socjalistycznym władzom zależało na pozbyciu się z życiorysu piewcy Stalina pochodzącej z Hiszpanii śpiewaczki znanej w towarzyskiej elicie na całym prześmierdniętym kapitalizmem Zachodzie?

Zaraz po zmierzchu ruszyłem do parku. Prokofjew niby nie spodziewał się czyjejkolwiek wizyty, ale na „swojej” ławeczce zajął miejsce na samym jej skraju po lewej stronie, zostawiając wolną tę część, na której siadywałem podczas wcześniejszych spotkań. Czekał na mnie!

– Myślałem o kobietach w twoim życiu – zagaiłem.

Siergiej spoważniał, a po chwili wycedził powoli odpowiedź, której sposób artykulacji nie pozostawiał złudzeń, że był wściekły:

– Zostawmy kobiety w spokoju. Dla mnie nigdy nie były najważniejsze. Jeśli chcesz rozmawiać o romantycznych uniesieniach to nie ze mną. Nie oznacza to jednak, że nie możemy porozmawiać o miłości. Czy wiesz, co było moją największą miłością?

– Muzyka? – zaryzykowałem.

– Dość blisko, ale jednak nie trafiłeś… – Prokofjew zawiesił głos i dopiero po dłuższej chwili kontynuował – Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze wielokrotnie, ale już dziś proszę cię, byś zwrócił uwagę na to, jaką muzykę komponowałem na obczyźnie, a jaką w matuszce Rosji, jakkolwiek się ona w danym czasie nie nazywała. Wszystkie najpiękniejsze moje dzieła powstały przed wyjazdem na Zachód lub po powrocie z Zachodu.

Spojrzał, jakby chciał sprawdzić jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa, ale nie doczekawszy się żadnej reakcji, kontynuował:

– Moją największą miłością była Rosja. Tylko tu czułem się dobrze. Nie musiałem udawać wielkiego modernisty, by zarabiać na życie w rozrywkowo nastawionym Paryżu lub przesiąkniętym komercją Nowym Jorku. Nie obchodziły mnie zbytnio kobiety, polityka, rewolucje i wojny. Ale Rosję kochałem i wciąż kocham! Kochałem i wciąż kocham muzykę rosyjską!

– Mój przyjaciel, kompozytor i muzykolog Borys Asafjew zwrócił mi kiedyś uwagę, że w muzyce rosyjskiej nie ma prawdziwej radości i trudno było nie zgodzić się z takim poglądem. Chciałem choć trochę zmienić ten stan, a najbardziej radosną muzyką, jaką znałem, były dzieła Mozarta i Haydna.

– Zostawiłem Piotrogród, w którym dużo łatwiej można było wtedy dostać zabłąkaną kulę niż coś do jedzenia i wyjechałem na wieś zaraz po świętowaniu swoich dwudziestych szóstych urodzin.

– Pysznie nakarmiony, całkowicie bezpieczny i politycznie beztroski podjąłem na wsi pracę nad ukończeniem pierwszej symfonii. Wyrzuciłem większość dotychczasowego ponurego finału, a w jego miejsce, pamiętając słowa Asafjewa, wstawiłem żywy i wesoły finał w stylu Mozarta i Haydna. Symfonię nazwałem „Klasyczną”, choć równie dobrze mógłbym ją nazwać „Wesołą”. Znasz ją? – spojrzał na mnie z lekkim niepokojem o treść odpowiedzi, a ja kiwnąłem tylko głową na potwierdzenie.

– A zwróciłeś uwagę, że w całym finale zupełnie nie ma triad molowych, są wyłącznie durowe? – Prokofjew niby zadawał pytania, ale tak naprawdę to wcale nie czekał na odpowiedzi, tylko kontynuował monolog:

– Nie byłbym sobą, gdybym nie dodał swoich harmonii, swoich rytmów, swojego kolorytu. Uważałem tylko by nie przesadzić i nie zatracić w tej muzyce Mozartowskiego charakteru. Chciałem, by brzmiało to tak, jakby Mozart lub Haydn mogli tworzyć, gdyby dożyli do moich modernistycznych czasów.

– Wiedziałem, że „kiedy nasi klasycznie nastawieni muzycy i profesorowie […] usłyszą tę symfonię, z pewnością będą krzyczeć w proteście na ten nowy przykład bezczelności Prokofjewa”.

– Wyobrażałem sobie ich słowa: „Zobaczcie, jak nie pozwoli nawet Mozartowi leżeć spokojnie w grobie, ale musi przyjść do niego ze swoimi brudnymi łapami, zanieczyszczając czyste klasyczne perły okropnymi prokofjewowskimi dysonansami”.

– A jednocześnie byłem pewien, że „prawdziwi przyjaciele zobaczą, że styl mojej symfonii jest właśnie Mozartowskim klasycyzmem i odpowiednio ją docenią, podczas gdy publiczność bez wątpienia będzie po prostu zadowolona z usłyszenia szczęśliwej i nieskomplikowanej muzyki, którą oczywiście będzie oklaskiwać”.

– Rok później siedziałem już w wagonie kolei transsyberyjskiej zmierzającej do Władywostoku, by później przez Japonię dostać się do Stanów Zjednoczonych. Powrót na ukochaną rosyjską ziemię zajął mi pełne 14 lat. Nie chciałem podzielić losu Rachmaninowa, którego tęsknota za ojczyzną pozbawiła kompozytorskiej inspiracji a konieczność utrzymania siebie i rodziny uczyniła z niego objazdową maszynę koncertową. Musiałem wrócić!

Przez moment zrobiło mi się go żal i już nawet chciałem mu okazać, że dobrze go rozumiem, ale Siergiej uprzedził mnie, mówiąc:

– Gdybym zrobił na Zachodzie większą karierę i zarobił więcej pieniędzy, to pewnie nigdy bym jednak nie wrócił. Mówiłem ci, że obce mi są sentymenty…

INSPIRACJA WPISU: