W pierwszej chwili, gdy usłyszałem, że Einstein porównał jakieś dzieło Mozarta do mojej „Eroiki”, to nie będę ukrywał, że ze wzburzenia poważnie rozważałem wystosowanie oficjalnego pisma do Einsteina i już kombinowałem, w jaki sposób dostarczyć mój list do Domu Wybitnych Uczonych, w którym na pewno przebywał ten geniusz nauki.

Przed ośmieszeniem się uratował mnie sam Mozart. Był w lekkim szoku i koniecznie chciał się z kimś podzielić swoim zdumieniem. Czemu wybrał akurat mnie?

– Ludwiś, wiesz co, skończyłem niedawno słuchać swojego dziewiątego koncertu fortepianowego w wersji jazzowej. Wciąż nie mogę pozbierać myśli… Brzmiało to trochę dziwacznie, ale mimo tego nie mogłem przestać słuchać, a setki słuchaczy wiwatowało na cześć tych jazzowych muzyków nawet bardziej niż na moich koncertach, które pamiętam…

– Po pierwsze, tyle razy cię prosiłem, abyś nie mówił do mnie „Ludwiś”. To podważa mój autorytet w DNM-ie…

– Kiepski to autorytet, jeśli zależy od jednego słowa – przerwał mi Wolfgang

Zamurowało mnie, a po chwili przyszła refleksja, że ten fircyk chyba ma rację…

– Zapomnij o tym, jakoś strawię tego Ludwisia. Trochę jestem dzisiaj cięty na ciebie i choć zdaję sobie sprawę, że absolutnie nie ma tu twojej winy, to jednak ciebie mam pod ręką…

– A tak konkretniej to o co chodzi, Ludwisiu?

Spojrzałem na niego wzrokiem, który mógłby chyba sparaliżować, ale Wolfgang nic sobie z tego nie robił.

– Ktoś mi dzisiaj powiedział, że wielki autorytet naukowy Alfred Einstein porównał moją „Eroikę” z jakimś twoim utworem i muszę przyznać, że mnie to ubodło.

– Ech, Ludwiś, wszystko pomieszałeś. Fizyk ma na imię Albert, a tu chodzi o krytyka muzycznego, który napisał o mnie całkiem mądrą i piękną książkę. Gdybyś więcej czytał, to więcej byś wiedział…

Z trudem przełknąłem ten afront od tego pozornego lekkoducha i powiedziałem coś, co za chwilę jeszcze bardziej miało mnie pogrążyć…

– No to ulżyło mi…

– Kiepski to autorytet, jeśli zależy od tego, KTO mówi dane słowa – znów przerwał mi Amadeusz.

Poczułem się zawstydzony, jak… sam nie wiem jak kto: jak nobliwy mędrzec pouczany przez trzpiota i urwiopołcia… Próbowałem jakoś naprawić sytuację:

– To przynajmniej powiedz mi, o jaki utwór chodziło temu Einsteinowi?

– Miał na myśli właśnie ten dziewiąty koncert fortepianowy, którego słuchałem dzisiaj w jazzowej wersji. Einstein wcale jednak nie porównywał muzycznej wartości samych utworów, ale zwrócił uwagę, że podobnie jak ty po „Eroice” stałeś się innym, lepszym kompozytorem, tak i ja tym koncertem przekroczyłem próg muzyki lekkiej i dziecinnej. Einstein nazwał ten koncert moim pierwszym dorosłym arcydziełem. Pamiętaj Ludwisiu, że miałem wtedy dopiero 21 lat…

– Ja sam miałem świadomość, że ten koncert jest jakiś inny. Gdy w latach 1777-78 szukałem pracy w Mannheim i w Paryżu to właśnie ten koncert zabrałem ze sobą, aby pochwalić się nie tylko kompozycją, ale i swoją sprawnością pianisty. Nie na wiele się to zdało, bo pracy i tak nie znalazłem, ale przynajmniej koncert ten stał się pierwszym moim utworem, który ukazał się w formie drukowanej, wydany w Paryżu około 1780 roku.

– Spektakularnych pochwał dla tego koncertu nie szczędzili mi również inni. Chociażby Charles Rosen, autor współczesnej historii muzyki klasycznej (The Classical Style) napisał, że mój „Dziewiąty” to „pierwsze jednoznaczne arcydzieło epoki klasycyzmu”. Pewnie też Ludwisiu nie czytałeś?

Zniosłem to dzielnie, ale aż mnie świerzbiło…

Wolfgang kontynuował z coraz bardziej szelmowską miną:

– Jeden z najwybitniejszych wykonawców tego koncertu Alfred (tfu, znowu Alfred) Brendel nazwał go „jednym z największych cudów świata”.

– Na twoje pocieszenie powiem ci Ludwisiu, że Einstein powiedział też, że ten koncert „to dzieło, którego ja nigdy nie przekroczyłem”. Mam wrażenie, że ty swoją „Eroikę” kilkakrotnie przeskoczyłeś kolejnymi genialnymi kompozycjami…

– O, tak właśnie do mnie mów, Wolfusiu!…

INSPIRACJA WPISU: