Zupełnie niespodziewanie wczorajsza rozmowa z Mendelssohnem i wzmianka o jego ojcu wyzwoliła we mnie tęsknotę za rodzicami i za rodzeństwem. Zdecydowana większość wokół wyglądała na rozradowanych, a mnie coś kłuło w duszę…

Przydałby się ktoś, z kim dałoby się wspólnie wpaść w zadumę i chociaż przez jakiś krótki czas nie poddawać się mile widzianemu w DNM-ie niepisanemu obowiązkowi okazywania zadowolenia.

Rozejrzałem się po sali i mój wzrok natychmiast wychwycił niewidoczną wprawdzie, ale wyczuwalną na odległość smugę smutku prowadzącą wprost do stolika, przy którym siedział Sibelius.

Gdy kiedyś nazwałem go „smutnym Janem” Jean nie dość, że się nie obraził, ale jakimś takim zniechęconym skinieniem głowy zaakceptował to określenie, jakby było mu całkowicie właściwe i nieodłączne.

Ruszyłem w jego stronę, a Jean podniósł się wprawdzie z krzesełka na moje powitanie, ale nie zdołał zmusić się do uśmiechu lub jakiegoś zachęcającego gestu. Nie zraziło mnie to jednak, nie u niego…

– Smutno mi — powiedziałem, przysiadając się bez zaproszenia.

– Nie umiem pocieszać — odparł Jean, wciąż stojąc, jakby z nadzieją, że zaraz sobie pójdę.

– Gdybym oczekiwał pocieszania, to poszedłbym do Mozarta — klepnąłem podwójnie dłonią w siedzisko krzesełka, nie zostawiając Jeanowi możliwości odmowy. Usiadł…

Milczeliśmy przez dłuższy czas, aż w końcu Jean nie wytrzymał tej ciszy:

– Szwedzki pisarz August Strindberg napisał kiedyś „że bycie człowiekiem jest nieszczęściem” i ja zgadzałem się z nim przez większość swojego życia. Jedynymi światłami były dla mnie muzyka i moja wspaniała Żona. Ten blask zamykałem jednak skutecznie w sobie, więc nie spodziewaj się po mnie skutecznego rozpraszania ciemności.

– Wielu z nas smuci się bardzo często i przeżywa dramaty, o których nawet tobie się nie śniło. Nie każdy zawsze oczekuje radości, również i w muzyce… – chciałem kontynuować, ale Jean przerwał mi dość bezceremonialnie:

– W 1909 roku zdiagnozowano u mnie raka gardła i pomimo udanej operacji nie dawano mi zbytnich szans na dłuższe życie. Tak to przynajmniej rozumiałem… Do tego nikt nie szanował mojej muzyki i to bolało jeszcze bardziej. Wszędzie wpychał się ten Schoenberg… Na kolejne urodziny nikt poza Aino nie złożył mi życzeń, byłem nikim…

– W swoim dzienniku pod datą 21 kwietnia 1910 roku zapisałem: „Znowu w najgłębszej depresji”.

– Byłem zadłużony po uszy, nie potrafiłem mojej ukochanej Aino zapewnić dobrobytu i byłem przekonany, że w takim stanie ją opuszczę. Chyba nie będziesz się dziwił, że muzyka, którą wtedy pisałem, nie była radosna. Ja i bez tego wszystkiego z samej natury byłem smutnym Janem… – Jeanowi drgnęły kąciki ust, co uznałem za uśmiech.

– Napisałem w tym czasie swoją „Czwartą”, myślałem, że ostatnią. Ta symfonia przedstawia „ważną i wielką część mnie”. Nie jest to muzyka do weselenia się, ale „bardzo się cieszę, że ją zrobiłem, bo nawet dzisiaj nie mogę w niej znaleźć ani jednej nuty, którą chciałbym usunąć, ani też nic do dodania”. W tej muzyce jestem to ja bardziej niż za życia i bardziej niż we wspomnieniach…

– Ale przeżyłeś i to jeszcze prawie pół wieku, a twoja Aino widziała cię jeszcze nieraz szczęśliwym — próbowałem choć troszkę rozweselić Jeana.

– To prawda, widziała mnie nawet jako 92-letniego staruszka, który cieszył się jak małe dziecko, że pomimo zaćmy widzi nisko przelatujące żurawie, które przypomniały mi młode lata.

– No widzisz…

– Parę dni potem umarłem… A cygar i alkoholu zabroniła mi już wcześniej… Siedem lat byłem abstynentem, potrafisz sobie to wyobrazić? Jak tu nie być smutnym? — widok dobrotliwie uśmiechającego się Sibeliusa zdumiał mnie aż tak, że zamilkłem…

INSPIRACJA WPISU: