Siła uprzedzeń jest potężniejsza niż rozsądek, a jeśli uprzedzenia te wynikają dodatkowo z niewiedzy, to mogą góry przenosić.

Nie da się ukryć, że nie polubiłem Schoenberga. Jest krnąbrny, niekontaktowy, nikomu nie okazuje szacunku, a gdy jeszcze powiedział, że dopiero jego twórczość zapewni niemieckiej muzyce prymat na całe stulecie, to i ja, i Bach, i Brahms, i Mahler, i Wagner, i Schubert i jeszcze kilku innych znielubiliśmy go szczerze i chyba trwale.

Nigdy nie dowiedziałem się, jaka była przyczyna zmiany, która nastąpiła w Arnoldzie, bo przecież w młodości wpatrzony był w Brahmsa jak w obrazek, o Wagnerze i o Mahlerze wypowiadał się ciepło i z uznaniem, a jednak później odrzucił wszystko, co na początku naśladował i poszedł drogą, która sprawiła, że dzisiaj jest samotny…

To, że nie przepadam za nim, wcale nie oznacza, że go nie doceniam. Jak do tej pory w cyklu „1000 dzieł muzyki klasycznej, których warto posłuchać choć raz w życiu” zamieściłem już cztery wpisy o Arnoldzie, dzisiaj będzie piąty i jeszcze pewnie napiszę kolejny.

Prawdą jednak jest, że większość moich wpisów dotyczy utworów młodego Schoenberga. Gdy zobaczyłem, że potężną dwugodzinną kantatę „Gurrelieder” napisał w 1911 roku, to pierwszą reakcją biorącą się z uprzedzeń była rezygnacja ze słuchania, bo założyłem, że dzieło stworzone w tym roku było już atonalne i ciężko dla mnie strawne.

Z niewiedzy pominąłbym jedną z najpiękniejszych kompozycji, jakich słuchałem w ostatnich miesiącach. Tak, Arnoldzie! Mówię szczerze!

Okazało się, że już w roku 1900 Schoenberg skomponował na jeden z konkursów cykl pieśni z towarzyszeniem fortepianu, bazujący na eposie Jensa Petera Jacobsena, opisującym legendę tragicznej historii romansu duńskiego króla Waldemara i pięknej Tove, zamordowanej przez zazdrosną żonę króla Helvigę.

Legenda zainspirowała Arnolda do napisania dziewięciu romantycznych miłosnych pieśni śpiewanych sobie nawzajem przez kochanków. Młody Schoenberg był romantykiem!

Konkurs się nie odbył, ale pieśni były na tyle interesujące, że jego mentor Aleksander von Zemlinsky poradził Arnoldowi, aby połączył je w całość i stworzył zwartą kompozycję na solistów i orkiestrę.

Zgodnie z modą, która trwała aż do pierwszej wojny światowej, najpopularniejsze były utwory potężne, takie jak „Ósma” Mahlera, czy opery Wagnera. Schoenberg podążył tym śladem…

Do miłosnych wyznań kochanków dołączył przepiękną pieśń, w której śpiew leśnej gołębicy powiadamia króla o śmierci ukochanej, co wyzwala w nim bunt przeciwko Bogu, za co spotyka go kara. Staje się demonem, który co noc zbiera armię nieboszczyków powstałych z grobów i razem udają się na upiorne poszukiwania ducha zabitej Tove.

Hałaśliwa horda upiorów przemierza lasy, pola, wioski i zakamarki królewskiego zamku Gurre, owiewana przez letni nordycki wiatr odtwarzany przez cztery flety piccolo. Poszukiwania kończą się z chwilą wschodu słońca świętowanego przez chóry, których śpiew rozprasza ciemność ponurej nocy.

Mistrzowska instrumentacja pięciominutowego finałowego wschodu słońca przymyka oczy z zachwytu. Orkiestrując kantatę, Schoenberg skorzystał między innymi z ośmiu fletów, czterech harf, dziesięciu rogów, czterech tub wagnerowskich i osiemdziesięciu smyczków. Do tego dwa chóry i sześciu solistów sprawiło, że do wykonania „Gurrelieder” trzeba zaangażować ponad 300 osób.

I do tego jeszcze to niezwykłe bogactwo tematyczne. Alban Berg doliczył się w tej kantacie aż 35 odrębnych motywów, które są ze sobą tak scalone, że stanowią nieodłączną nierozdzielną całość.

Jak to wszystko pięknie brzmi! A więc on tak potrafił, tylko później po prostu nie chciał! Szkoda! Byłby jednym z największych na wieki!

Cała potężna kompozycja ukończona została w 1901 roku i tylko ostatni chór pozostały w szkicu i orkiestracja wymagały uzupełnień. Pozbawiony środków do życia Schoenberg musiał jednak odłożyć prace i podjąć się aranżacji kilku operetek innych kompozytorów, a nawet przyjął posadę kapelmistrza w berlińskim kabarecie „Überbrettl”. „Gurrelieder” dokończył dopiero w 1911 roku. Wtedy był już zupełnie innym kompozytorem niż dziesięć lat wcześniej…

To monumentalne, olśniewające swym blaskiem dzieło, śmiało można uznać za koniec romantyzmu i jest to wspaniałe zwieńczenie tej pięknej epoki. Ogrom emocji, cudne współbrzmienia, genialna synchronizacja setek muzyków – nie do wiary, że to Schoenberg…

INSPIRACJA WPISU: