Zaobserwowałem po sobie, że mój początkowy strach, a może nawet niechęć odczuwane w kolejne piątki zmieniły się z czasem na zaciekawienie i coraz mocniej doznawane oczekiwanie poznawania nowego…

Przybycie do DNM-u Krzysztofa Pendereckiego uświadomiło mi, że w niedługim czasie licznie zagoszczą u nas twórcy, którzy w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku wielodrogowo próbowali wyznaczać nowe kierunki rozwoju muzyki klasycznej.

Jeszcze niedawno myśl ta napawała mnie przerażeniem i niepokojem, że może zdarzyć się tak, że nasz Dom Nieśmiertelnego Muzyka zapełni się setkami muzycznych eksperymentatorów, którzy szukając swojego miejsca w historii, niejeden raz brnęli w ślepe zaułki…

A potem spłynęła na mnie zbawienna myśl, że tak naprawdę dzisiaj nie ma już powodów do lęku, bo w każdej chwili mogę przecież zakończyć połączenie z Nekronetem lub po prostu wyciszyć swojego Phonaka.

Uspokojony sięgnąłem po kompozycję Steve Reicha, o której wielokrotnie słyszałem, że stanowi jeden z filarów współczesnej muzyki, milowy punkt wskazujący jak busola kierunek, w którym zmierzać może muzyczny świat.

Słyszałem co prawda, że i Reich eksperymentował, ile się da, kombinując z efektami uzyskanymi przy pomocy elektronicznego sprzętu, ale widocznie coś mu w duszy grało więcej i tęsknota za rytmem i melodią okazała się silniejsza. Teraz jeszcze trzeba było znaleźć sposób, aby zachęcić do słuchania muzyki nie tylko koneserów z sal koncertowych, ale i bywalców jazzowych sesji, rockowych koncertów, dyskotek i innych miejsc, w których grano coś, co mimo różnych nazw zawsze jednak zwano muzyką.

Reich, trochę za przykładem swojego kumpla w interesach Philipa Glassa, zdecydował się na pulsowanie powtarzających się fraz i na tyle wzbogacił minimalistyczne podejście Glassa inwencją melodyczną, że idealnie trafił w gusta różnorodnych rzesz słuchaczy.

Przez ponad 20 lat nikt inny nie wykonywał „Muzyki na 18 muzyków” poza własnym zespołem Reicha, którego muzycy wykonywali po kilka partii, wymieniając się w trakcie koncertów w grze na różnych instrumentach, tworząc przy okazji ciekawy spektakl. Muzyków było osiemnastu, a instrumentalnych i wokalnych partii o kilka więcej, lecz o wielkości ekipy decydowała troska o koszty przejazdów, noclegów i wynagrodzeń… Skąd ja to znałem?

Zgodnie z wyczytanymi w Nekronecie recenzjami spodziewałem się muzyki hipnotyzującej rytmiczną pulsacją i cyklicznym powtarzaniem kilkunastu taktów i nie zawiodłem się. Muzyka wprawiła mnie w stan lekkiego zamroczenia i z wielkim zadowoleniem wysłuchałem pierwszego godzinnego wykonania, a później drugiego i trzeciego.

I nagle… poczułem się bardzo zmęczony, po raz pierwszy od wielu miesięcy rozbolała mnie głowa i to wszystko, zamiast mnie zirytować, sprawiło, że się uśmiechnąłem. A więc to tak…

Zdarzało mi się słuchać Mozarta, Bacha, Brahmsa i wielu innych dawnych mistrzów całymi dniami bez przerwy i nigdy nie miałem dosyć. A tu wystarczyły trzy godziny…

Odczułem jakąś dziwną satysfakcję i choć bardzo bym żałował, gdybym nigdy nie posłuchał muzyki Reicha i naprawdę jestem nią mile zaskoczony, to jednak głowa mnie boli…

INSPIRACJA WPISU: