Umowny podział na epoki klasycyzmu i romantyzmu, którego dokonałem, przyjmując rok 1800 za graniczny, sprawił, że dopiero teraz pojawią się w kronice moje wczesne kompozycje.

Oczywiście za życia nie miałem absolutnie pojęcia, że coś jest klasycystyczne lub romantyczne. Nikt z nas nie zawracał sobie wtedy głowy takimi podziałami. Owszem, prawdą jest, że w pierwszym etapie mojej twórczości bardzo mocno tkwiły mi w głowie greckie kanony i dopiero po zapoznaniu się z poezją Goethego zamarzyłem o oddawaniu muzyką emocji. Wierzcie mi jednak, że o epoce romantyzmu więcej dowiedziałem się tutaj w DNM-ie niż przez całe swoje życie.

Prawdą jest też i to, że moje wykształcenie było, delikatnie powiedziawszy, skromne. Bardzo skromne. Miałem nawet kłopoty z prawidłową niemiecką pisownią. Zanim stałem się słynnym kompozytorem, byłem po prostu młodym zdolnym pianistą, wykonującym przede wszystkim cudze utwory, które dziś rzeczywiście mógłbym nazwać klasycystycznymi. Pamiętam, jak wdowa po Mozarcie zorganizowała mi występ, na którym grałem jeden z jego koncertów. Również Haydn po powrocie z Londynu pozwolił mi zagrać jeden ze swoich…

Próbowałem co prawda grać też własne utwory, ale nie zawsze przynosiło to spodziewany efekt. Zdarzały mi się nawet takie wpadki jak z odą żałobną, na którą dostałem zlecenie w 1790 roku po śmierci cesarza Józefa II. Głupio powiedzieć, ale odrzuconą ją jako zbyt trudną dla wykonawców. Może to o niej myślał wczoraj Bach, wspominając nasze porażki?

W tym też roku poznałem w Bonn Haydna i za jego sugestią ruszyłem do Wiednia, zostając tam zresztą jego uczniem. Trwało to krótko, bo Haydn wtrącał się we wszystko i każdą moją kompozycję starał się gruntownie zmieniać i poprawiać. Już wtedy wiadomo było, że nie jesteśmy z tych samych epok…

Byłem tak zniechęcony lekcjami u Haydna, że potajemnie dokształcałem się u Schenka, Albrechtsbergera, a nawet u Salieriego, który zamiast uczyć mnie kompozycji wokalnej, zazwyczaj opowiadał mi o Mozarcie i o swojej nim fascynacji.

To Salieri przedstawił mnie hrabiemu Ferdinandowi von Waldsteinowi, a ten zarekomendował mnie księciu Lichnowskiemu. Gdy wsławiony patronatem nad Mozartem książę zdecydował się objąć mnie swoją opieką i zaproponował mi wspólny wyjazd do Pragi, Drezna i Berlina, poczułem się, jakbym złapał Pana Boga za stopy…

Książę Lichnowski, podobnie jak Salieri zamęczał mnie opowieściami o Mozarcie, ale tym razem nie zawsze były to laurki. Dowiedziałem się w najdrobniejszych szczegółach o ich wspólnej wyprawie w 1789 roku do Berlina i o dużej pożyczce dla Mozarta, której Wolfgang nigdy nie spłacił, za co książę pozwał go do sądu na kilka tygodni przed jego śmiercią.

Pomyślałem sobie wtedy, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale zupełnie się nie spodziewałem, jak bardzo prorocze będą te myśli.

Początek współpracy z księciem był bajeczny. Zamieszkałem u księcia i często występowałem na piątkowych koncertach w jego wiedeńskim mieszkaniu, grając swoje i cudze kompozycje na dobrym fortepianie stojącym na samym środku salonu.

Już w 1793 roku dedykowałem mu trio fortepianowe, a później kolejne ze swoich pierwszych utworów. Coraz bardziej wyczuwałem jednak nacisk księcia na to, jak mam komponować i co tworzyć, a ja byłem wtedy młody i piekielnie krnąbrny…

Nie bez powodu mówiono o mnie, że jestem „pierwszym w historii muzykiem absolutnie niezależnym, który stawia czoło całemu światu”.

Próbując się uwolnić od nacisków księcia marzącego o tym, abym był drugim Mozartem, postanowiłem wyprowadzić się w maju 1795 roku na pierwsze piętro Ogylisches Haus na Kreuzgasse 35. Żeby udobruchać księcia, pisałem dla niego kolejne utwory, ale nie miałem najmniejszego zamiaru naśladować Mozarta.

Najmocniejszy dowód temu dałem, komponując w 1798 roku sonatę fortepianową c-moll i dedykując ją księciu jako świadectwo szczerej wdzięczności za dotychczasowy patronat.

Książę pokochał sonatę i chyba dopiero po niej zrozumiał i zaakceptował to, że mam o wiele więcej do powiedzenia niż tylko kopiowanie Mozarta. Tą sonatą pokazałem księciu i całemu Wiedniowi, że idzie nowe… Teraz już wiem, że to szedł romantyzm…

Nastrój patosu, ostre kontrasty dynamiki, dramatyczne pauzy i niezwykła emocjonalna intensywność bezspornie wskazywały, że idzie nowe, czyniąc z mojej sonaty zwiastun epoki, w której namiętne wyrażanie emocji i tworzenie nastroju stały się podstawowym obowiązkiem twórców.

Mój wydawca nadał tej sonacie nazwę „Grande Sonata Pathétique”, a ja nie zaprotestowałem, mile połechtany nazwaniem jej „wielką”. Również francuskie słowo „pathétique” brzmiało w moich uszach dumnie. Tak właśnie chciałem komponować: wzniośle i wyniośle; górnolotnie i z patosem; wzruszająco, żałośnie lub radośnie; zawsze emocjonalnie i barwnie, intensywnie i mocno, nawet gdybym miał rozwalić fortepian, co nieraz mi się przecież przydarzyło.

Ta sonata do dziś jest dla mnie jedną z najważniejszych, moim pierwszym przystankiem w emocjonalnej drodze ku „Eroice” i nawet jeśli brzmi to zbyt patetycznie, to mam to w nosie. Nie jestem już wprawdzie młody, ale krnąbrność mi pozostała, a nawet się wzmogła…

INSPIRACJA WPISU: