Wieść o tym, że zacząłem pisać kronikę dość szybko rozeszła się wśród mieszkańców DNM-u. To nawet dobrze, bo może mi ułatwić wybór kolejnych dzieł i wykonań. Reakcje muzyków są, jakby to powiedzieć, umiarkowanie pozytywne. W zasadzie tylko Mozart, jak to Mozart, wzruszył ramionami, wydął wargi i wyświstał:

– Fiki-miki-kroniki, fiki-miki-kroniki…, ciekawe, jak sobie poradzisz, gdy będziesz musiał pisać o mnie przez cały rok…

– O tobie wszyscy wszystko wiedzą, więc ciebie w kronice pominę…

Wolfgang spoważniał i przez dłuższą chwilę widać było, jak walczy ze zdumieniem i niedowierzaniem, przyglądając mi się podejrzliwie, a gdy wreszcie dotarło do niego, że to tylko żart rozrechotał się i powtórzył:

– Fiki-miki-kroniki…

Swoją drogą dziesiątki wspaniałych utworów Mozarta naprawdę mogą stanowić wyzwanie. No cóż, zobaczymy…

Niektórzy z czytelników kroniki nawet już załapali podział epok na dni tygodnia. Tak sądzę, bo od kilku tygodni w każdą środę, gdy pojawia się mój wpis o muzyce romantyzmu, u drzwi stołówki czeka na mnie z błagalną miną Tartini. Już z nim rozmawiałem i tłumaczyłem mu, że mogę jeszcze wrócić i do jego koncertów i do jego sonat, ale jak pokazał dzisiejszy poranek, wcale to nie poskutkowało. Zdeterminowany Tartini i tak czekał na mnie u drzwi…

Planowałem zająć się dzisiaj swoim koncertem skrzypcowym, i, tak po cichutku mówiąc, wolę ten swój jeden niż całą setkę koncertów Tartiniego razem wziętą, ale nawet ten krótki czas prowadzenia kroniki nauczył mnie, żeby nie porównywać bezpośrednio ze sobą dzieł stworzonych w różnych epokach.

W głęboką refleksję wprowadziły mnie ostatnio uwarunkowania twórczości Xenakisa. Niby to wiem i wydaje się to oczywiste, ale jednak po rozmowie z nim jeszcze dosadniej dotarło do mnie, jak bardzo każdy z nas kompozytorów porusza się w świecie zamkniętym swoimi uwarunkowaniami, rzeczywistymi lub urojonymi, naturalnymi lub subiektywnymi, technicznymi lub emocjonalnymi. Każdy z nas to odrębny wszechświat…

Wyrwałem się z tych swoich rozmyślań i… zobaczyłem stojącego przed sobą Tartiniego. No nie…, a właściwie… dlaczego by nie?

– Pokaż Giuseppe, co tam trzymasz…

Wbrew temu, co wielu o mnie myśli bardzo lubię te chwile, gdy sprawiam komuś radość, jakoś tak wtedy również mi samemu robi się cieplej na duszy…

Tartini, jakby zrozumiał, że sto koncertów to mocna przesada nawet tu, w nieliczącym czasu DNM-ie, na szczęście trzymał w ręce tylko jedną płytę ze swoimi sonatami. Uff…

– To co, posłuchamy razem po śniadaniu…?

Ucieszony Giuseppe podskoczył z radości, a wtedy zza pazuchy wypadły mu skrywane dotychczas płyty z koncertami. Aż jęknąłem…

– Nie martw się Mistrzu, wybrałem tylko kilka — uśmiechnął się Tartini…

INSPIRACJA WPISU: