Doprawdy nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować powagę, gdy podszedł do mnie dzisiaj Vincenzo Bellini i zapytał konspiracyjnym szeptem:

– Podobno ukrywa się u ciebie Donizetti, czy mógłbym się dołączyć, mistrzu?

Po wielogodzinnym ubiegłotygodniowym słuchaniu „Anny Boleyn”, Gaetano zaszył się u siebie w pokoju z obawy przed zwolennikami Marii Callas, co wywołało wrażenie, jakby się gdzieś ukrył. U mnie widziano go po raz ostatni…

– Ty też? – zapytałem dość niekonkretnie, ale Vincenzo doskonale wiedział, o co chodzi, bezradnie rozłożył ręce i potakująco skinął głową.

– Ona mnie prześladuje. Czasami mam poczucie, że zabrała mi moje opery i one stały się jej, wyłącznie jej — mówiąc to, Bellini rozglądał się zaniepokojony, jakby w każdej chwili spodziewał się nadejścia świty Marii Callas.

– Wyobrażasz sobie, jakie to nieszczęście dla kompozytora oper, który nie przepada za barwą głosu największej gwiazdy operowego świata, która rozsławiła zresztą jego dzieła bardziej niż ktokolwiek inny — Vincenzo chciał mówić dalej, ale mi bezwiednie wyrwało się ponownie:

– Ty też?

Bellini ponownie przytaknął ruchem głowy, wyciągnął zza pazuchy spory stosik płyt i wciskając mi je do rąk, powiedział:

– Dziś nie mam czasu, muszę odnaleźć Donizettiego, jakoś musimy się wspólnie bronić. Przyjdę jutro, to opowiem ci coś o „Normie”. Bardzo cię proszę, jeśli chcesz mnie zrozumieć, posłuchaj płyt, które ci przyniosłem. Porozmawiamy jutro.

Vincenzo wyszedł, a ja zacząłem przeglądać przyniesione przez niego nagrania. Kilkanaście wykonań „Lunatyczki” i kilkanaście płyt z „Normą”. Ciężko westchnąłem na myśl o kolejnym operowym wyzwaniu. Pewnie znowu zarwę kolejne noce i ominę kilka posiłków, ale… muszę przyznać, że coraz bardziej czułem się zaintrygowany…

W czasie, gdy dotarła do nas wiadomość, że zmierza ku nam Montserrat Caballé, przeżywaliśmy spory niepokój, jak ułożą się jej relacje z Marią Callas, ale okazało się, że nasze obawy były bezpodstawne, bo Caballé bezproblemowo dołączyła do świty Marii, uznając jej bezwzględną hegemonię. Aż tu nagle taki opór ze strony Donizettiego i Belliniego? O co chodzi?

Zacząłem od „Lunatyczki”…

Vincenzo przyniósł kilka wykonań Marii Callas i od niej zacząłem, Po kilku godzinach byłem tak zmęczony jej głosem, agresywną dynamiką wykonań i często kiepską jakością dźwięku nagrań, że bliski byłem rezygnacji z dalszego słuchania.

Z samej niechęci tłumaczenia się przed Bellinim zdecydowałem się przesłuchać wszystkie wykonania i… czekała mnie spora niespodzianka. Każda kolejna solistka śpiewająca rolę lunatykującej Aminy nie potrafiła się nawet zbliżyć do poziomu Callas.

Zacząłem ją doceniać, akceptując to, że w operze liczy się nie tylko barwa głosu, ale również sztuka aktorska i umiejętność tworzenia widowiska. Zacząłem rozumieć, że epoka nagrań samego dźwięku bez towarzyszącego mu obrazu odbierała Callas jeden z jej największych atutów.

Zacząłem również rozumieć te tysiące fanów, którzy mieli okazję oglądać ją w tworzonych przez nią widowiskach. Samo słuchanie Marii Callas to zdecydowanie za mało! Trzeba ją jeszcze widzieć!

Tak sobie rozmyślałem i automatycznie uruchomiłem odtwarzanie ostatniej z wersji „Lunatyczki” przygotowanej przez Vincenzo.

Od pierwszych taktów zasłuchałem się całkowicie. Nie potrzebowałem dodatkowych wizualnych bodźców, była tylko muzyka i ja. Po ponad dwóch godzinach zasłuchania się sięgnąłem po niepozornie wyglądającą płytę i ku mojemu zdumieniu, żadne z widocznych na okładce nazwisk nie wydawało mi się specjalnie znajome.

Włączyłem nagranie ponownie, a później jeszcze raz i jeszcze raz, i w samym środku nocy oblał mnie zimny pot strachu. Nagle dotarło do mnie, że dołączyłem do Gaetano i do Vincenzo… Trzeba się będzie chować przed Marią!

INSPIRACJA WPISU: