Poczucie choroby jest we mnie nadal tak silne, że dzisiaj po raz pierwszy, od kiedy jestem w DNM-ie nie poszedłem na żaden ze swoich rutynowych spacerów. Zazwyczaj skręcam z wyżwirowanych ścieżek w gęsty las co najmniej dwa razy dziennie — zaraz po świcie, jeszcze długo przed śniadaniem, obchodzę swój ulubiony zagajnik olch, słuchając, jak budzi się natura, a wieczorem sprawdzam, czy moje ukochane sosny grzecznie kładą się do snu.

Gdy jednak czasami szczęśliwie zacznie padać deszcz, rzucam wszystko, ustawiam Phonaka na maksa i podsłuchuję wierzby w kąpieli. Mogę słuchać tej muzyki godzinami.

Nie inaczej było za życia, zawsze kochałem naturę, a najbardziej czarowały mnie rozmowy deszczu z wiatrem — ich tajemniczy szmer, zagniewany szelest lub radosny szum. Uwielbiałem spacery w deszczu i nigdy wtedy nie zabierałem z sobą parasola. Trudno opisać, jaki byłem nieszczęśliwy, gdy z powodu utraty słuchu pola, łąki, lasy, ukwiecone ścieżki, strumyki i rzeczki przestały do mnie mówić. Trudno opisać, co czułem, nie słysząc już ptasiego świergotu.

Gdy miałem 14 lat przypadkowo zobaczyłem u mojego nauczyciela wydanie trzech sonat fortepianowych Justina Heinricha Knechta, a na odwrocie broszury reklamę jego symfonii opiewającej uroki życia na wsi, gdzie za boskie dobrodziejstwo uważa się i słońce, i deszcz, i nawet burzę…

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że kiedyś zamieszkam w Wiedniu, że będę się z niego wyrywał do swych ulubionych wiosek w każdej możliwej chwili. Nie wiedziałem oczywiście, że stanę się wielkim kompozytorem, wtedy za wielkiego uważałem właśnie Knechta, ale gdzieś w głębi swoich marzeń zakonotowałem sobie, że kiedyś sam napiszę taką symfonię. Wtedy ja, czternastoletni chłopiec marzyłem o tym, by muzycznie opisać burzę…

Swoje marzenie zrealizowałem dopiero w Wiedniu, z dala od „lasów, drzew i skał, które wytwarzają echo” i dopiero wtedy, gdy ogłuchłem. Chciałem zapisać muzyką to, co pamiętam z odgłosów lasu, pól i błogiego spokoju wiejskiego życia. Z perspektywy Wiedeńczyka to życie wyglądało wręcz na leniwe… Ciekawe, co o życiu Wiedeńczyków myśleli wieśniacy?

Uciekałem na wieś z miasta przy każdej nadarzającej się okazji. Początkowo bywałem gościem szlachty w ich wiejskich posiadłościach, ale kiedy w końcu było mnie na to stać, wynajmowałem własne kwatery letnie. Jeśli jednak musiałem pozostać w Wiedniu, to każdego dnia ruszałem na długie spacery po „przepysznych zalesionych okolicach Heiligenstadt„. To tam spełniłem swoje młodzieńcze marzenie i skomponowałem większość swojej „Szóstej” — „Pastoralnej”.

Pamiętam ten straszny czas drugiej okupacji Wiednia przez Napoleona w 1809 roku. Jak ja się potwornie męczyłem, nie mogąc wyjechać poza miasto. Skarżyłem się wtedy nawet swojemu wydawcy, pisząc mu: „Nadal nie mogę cieszyć się życiem na wsi, które jest dla mnie tak niezbędne”.

Co do samej symfonii — no cóż, nie wszyscy znali moje marzenia i potrzeby. Raczej oczekiwali spełniania swoich. „Pastoralna” miała premierę w Wiedniu 22 grudnia 1808 roku podczas tego słynnego maratońskiego, czterogodzinnego koncertu w lodowatej sali. Nie została wygwizdana, ale wywołała zdumienie. Wykonana po „Czwartym” fortepianowym, po energetycznej „Piątej” i przed „Fantazją chóralną” zwiastującą „Dziewiątą” — „Pastoralna” przeszła całkowicie bez echa.

Wcale mnie to jednak nie martwi. Od czasu do czasu sięgam po jej partyturę i doskonale wtedy słyszę: dźwięk wody w strumieniu; śpiew przepiórek (flet), słowików (klarnet) i kukułek (fagot) ze „Sceny nad potokiem”; wspominam szczygły, które pominąłem, bo śpiewały w innej tonacji; uśmiecham się, gdy słyszę, że fagocista z wiejskiej kapeli gra tylko trzy nuty (a mówią, że nie mam poczucia humoru!); słyszę wreszcie grzmoty i zawodzenie wiatru i… jestem szczęśliwy. Jestem na swoim ukochanym spacerze…

INSPIRACJA WPISU: