Już nie pierwszy raz zdarza mi się, że napiszę coś niemiłego dla któregoś z moich kolegów, a potem całymi godzinami zastanawiam się, jak to naprawić. Tak było i tym razem…

Zarzuciłem Claude’owi dość małostkowe intencje, a on pewnie przyszedł parę dni temu do de Falli ze zwykłą niewinną towarzyską wizytą. Trochę trwało i sporo się namęczyłem, aby wyciszyć w sobie złośliwego chochlika, który podawał w wątpliwość taką wersję, ale w końcu postanowiłem, że przeprosiny krzywdy mi nie zrobią, a może ochronią mnie także przed bardzo prawdopodobnym rewanżem.

Debussy nigdy specjalnie za mną nie przepadał. Może to kwestia odbioru mojej twórczości? Nie pamiętam już za bardzo, kto mi o tym opowiadał (być może był to Ravel), ale kilkuletnia córeczka Claude’a, którą pieszczotliwie nazywał Chouchou, narysowała kiedyś na kartce swoje wyobrażenie muzyki Wagnera i mojej. Rysunek dla mnie był czarno-biały, a ten dla Richarda był wielobarwnym kolażem. Hmm, sama sobie tego nie wymyśliła…

A może to jednak raczej pochodna mojej narodowości, którą kojarzył z niemieckim najazdem na swoją ojczyznę? Mało to w sumie prawdopodobne, bo Bacha darzył przecież wielkim szacunkiem, ale kto to wie…?

Wybuch wojny światowej był dla Debussy’ego silnym ciosem, a zbierał ich w tamtym czasie niemało. Najpierw Strawiński po premierze „Święta wiosny” odebrał mu nieformalny tytuł „muzycznego króla Paryża”, później zaszwankowało zdrowie, co okazało się rakiem jelita grubego, na domiar złego domowa kasa świeciła pustkami, a na dodatek coraz cieńsza stawała się nić porozumienia z drugą żoną Emmą.

Pogrążający się w depresji Claude nie był w stanie komponować i zamknął się w swoim paryskim domu. Wybuch wojny stan ten pogłębił, a Debussy w panice zamówił nawet budowę schronu przeciwlotniczego. Do przyjaciela Roberta Godeta napisał, że „bliskość Niemców fizycznie mu przeszkadza” a „dźwięk fortepianu stał się… ohydny”.

Jeszcze ostrzej wyraził się w liście do Igora Strawińskiego: „Jak mogliśmy nie przewidzieć, że ci ludzie planowali zniszczenie naszej sztuki?”, precyzując, o kogo mu chodzi, że „najgorsza jest ta rasowa nienawiść, która skończy się dopiero wraz z ostatnimi Niemcami!”.

A więc chyba jednak chodzi o to, że jestem Niemcem! Przez chwilę odeszła mnie ochota, by przepraszać tego Francuzika, ale na szczęście szybko sobie przypomniałem gdzie i w jakiej sytuacji obaj jesteśmy. Nie przyczynię się do powstania nacjonalizmów w Domu Nieśmiertelnego Muzyka. To byłoby niewybaczalne!

Przygnębiała go świadomość, że w obliczu zagrożeń wojennych „pisanie muzyki to wszystko, co byłby w stanie zrobić mniej lub bardziej kompetentnie”, ale nawet i to okazało się zbyt trudne. Wraz z rodziną uciekł z Paryża do małego nadmorskiego miasteczka Pourville na normandzkim wybrzeżu, gdzie wynajął willę „na zachodnim klifie, z widokiem zarówno na morze, jak i na kamienistą plażę”.

Uprosił też swojego wydawcę, wciąż wpłacającego zaliczki na poczet nowych utworów, by ten zgodził się na ich zatrzymanie w zamian za dokonanie przez Debussy’ego nowej edycji dzieł Chopina i sonat Bacha.

Chopin stał się dla Claude’a zbawieniem. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa, gdy lekcji gry na fortepianie udzielała mu Madame Mauté de Fleurville, chwaląca się, że była uczennicą Fryderyka. Wróciły też wspomnienia studiów w paryskim konserwatorium, gdzie twórczość Chopina traktowana była jak świętość, a grę młodego Claude’a często porównywano do gry Polaka za „pyszny, słodki, łatwy i tajemniczy” dotyk klawiatury „z delikatnymi niuansami i intymnością, bez szarpnięć i przerw” i bez nadmiernej wirtuozerii, która mogłaby zniszczyć liryczną poezję jego muzyki.

Pobudzony dziełami Chopina rzuca się w wir szaleńczej pracy i z radością obwieszcza swojemu wydawcy, że „uczy się muzyki na nowo”, czego przewrotnym symbolem staje się pierwsza ze skomponowanych etiud zaczynająca się najprostszą gamą C-dur, cztery nuty w górę, cztery w dół.

Jest tak szczęśliwy, że opowiadając w liście do wydawcy Duranda o tym, jak martwa gałąź drzewa raniła go w oko, żartobliwie oskarża naturę o chęć zemsty za to, że znów oddał siebie całego muzyce, nie dbając między innymi o schnący ogród.

Podobnie jak Chopin tworzy etiudy koncertowe o ogromnych wymaganiach technicznych i jednocześnie o wspaniałych walorach muzycznych. Jest z tego niezwykle dumny, bo spełnił w ten sposób wyzwanie Fryderyka, by nawet najtrudniejszej technicznie muzyki nie pozbawiać „dotyku uroku”.

Tercje, kwarty, seksty i oktawy, pasaże chromatyczne, ornamenty, dysonanse i sam nie wiem, co jeszcze to prawdziwa ekwilibrystyka dla pianistów. Pytałem wielu z nich i każdy potwierdził, że etiudy Debussy’ego „to muzyka, która wznosi się ponad szczyty trudności technicznych”, lecz jednocześnie jest tak pięknie „przepełniona radością, energią, szczęściem bycia żywym i wypełniona cudami życia – we wszystkich jego wielu aspektach”.

Tylko Ravel mruknął coś, że z „muzycznego punktu widzenia starość Debussy’ego była bezproduktywna”, a wtórował mu w tych ocenach już mi poznany jego „ciepły przyjaciel” Viñes i to pomimo tego, że to właśnie on dokonał prawykonań większości fortepianowych utworów Claude’a. No cóż, nie będę tego komentował…

INSPIRACJA WPISU: