Z ważnych powodów od prawie miesiąca nie słucham muzyki, a co za tym nieodłącznie podąża – nie prowadzę również kroniki. Brak muzyki to dla mnie prawdziwy dramat i koniecznie muszę ten problem szybko rozwiązać. Przy okazji miałem jednak sposobność trochę lepiej poznać sam siebie.

Odezwały się we mnie drzemiące od stuleci pycha, próżność i zarozumiałość. Sam się sobie dziwię czemu akurat teraz? Oczekiwałem, że moja nieobecność zostanie zauważona, że ktokolwiek zapyta, czemu milczę, że ktoś mnie odwiedzi, zatroszczy się co u mnie…

Okazało się jednak, że gdy tylko rozeszła się po DNM-ie wieść, że nie będę przez dłuższy czas pisał kroniki, zostałem sam. Zniknęli ci, którzy podpowiadali mi kolejne utwory, ustały pretensje niezadowolonych, nikt nie zaglądał z gratulacjami lub podziękowaniami. Znowu czułem się głuchy…

Siedziałem w pustym pokoju i wielokrotnie próbowałem podjąć decyzję o zamknięciu kroniki. Wyobrażałem sobie, ile czasu zaoszczędzę i już odczuwałem radość z widzianej oczyma wyobraźni odzyskanej swobody wyboru muzyki, której będę słuchał.

Delektowałem się zrzuceniem z siebie coraz bardziej ciążącego mi obowiązku i tkwiąc w tym błogim stanie, nawet nie zwróciłem uwagi, że przy uchylonych drzwiach stał Wolfi…

– Pukałem, ale nie odpowiadałeś, martwiłem się – odezwał się Mozart.

Jego wyraźnie zatroskana mina jak za dotknięciem poczutej ulgi szybko przybrała wyraz trefnisia i nawet barwa głosu zmieniła mu się na nieco wulgarnie drażniącą.

Ileż ja razy reagowałem na tę minę i na ten głos niekontrolowaną agresją… A teraz to właśnie on, tylko on, okazał mi troskę i zaniepokojenie. Czyżbym oceniał go zbyt surowo?

– Postanowiłem cię choć trochę rozweselić – odezwał się Amadeusz, a ja przez moment miałem wrażenie, że jego głos brzmi odrobinkę słodziej niż jeszcze przed chwilą.

– Pamiętasz tę francuską kołysankę, którą śpiewano w naszych czasach większości dzieci. Konstancja nuciła ją naszym dzieciom, a ja napisałem nawet na jej temat 12 wariacji. Całkiem niedawno w rozmowie z Bartókiem dowiedziałem się, że również Ernst von Dohnányi zajął się tą melodią i zrobił to w cudownie humorystyczny sposób.

– Bartók przyjaźni się z Ernstem, obaj pochodzą z Pressburga – dzisiejszej Bratysławy i są prawie rówieśnikami – próbowałem udać zainteresowanego.

– Wiem, wiem, często widuję ich razem przy bramie wejściowej do DNM-u. Podobno Ernst czeka na swojego wnuka, który jest świetnym dyrygentem – Mozart nie krył rozdrażnienia, że przerywam mu przygotowany monolog.

– W rękopisie do tych swoich wariacji von Dohnányi napisał, że to utwór „dla przyjemności przyjaciół humoru, ku irytacji innych”, ale tekst ten w ostatecznym wydaniu usunął, nie chcąc chyba prowokować sparodiowanych kolegów po fachu.

– Brahms, Saint-Saëns, Czajkowski, Dukas, Rachmaninow, Ryszard Strauss, Debussy – każdy z nich mógłby się nieźle uśmiać, doszukując się w temacie dziecięcej kołysanki wyraźnych odniesień do swojej twórczości. Jednak nie każdemu z nich takie powiązanie z infantylną muzyczką musiało się spodobać.

– Naprawdę chciałem ci poprawić tymi wariacjami humor, ale powiem ci Ludwisiu szczerze, że wybrałem je nieprzypadkowo – również dla mnie mają one znaczenie, choć dla mnie raczej nostalgiczne…

Nie znoszę, gdy Wolfi tak do mnie mówi, ale jakoś przełknąłem tego „Ludwisia” i autentycznie zaciekawiony, zapytałem dość mało inteligentnie:

– Bo?

– Wyobraź sobie Ludwisiu, że właśnie w Pressburgu, w którym urodzili się Bartók i von Dohnányi moja Konstancja wyszła po raz drugi za mąż za Georga Nikolausa von Nissena – duńskiego posła w Wiedniu, który zrządzeniem losu swą pierwszą poselską kwaterę miał w tym samym budynku, w którym w 1784 roku również my krótko mieszkaliśmy.

– To rzeczywiście niezwykły przypadek. I popatrz Wolfusiu (a niech ma!), co za pech. Ja przez trzydzieści lat pobytu w Wiedniu zmieniłem miejsce zamieszkania aż 35 razy, a mimo tego żony nie znalazłem…

Amadeusz przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziałem, a gdy dotarła do niego przewrotność mojego żartu, ryknął śmiechem tak głośnym, że aż pożałowałem. Spróbowałem go uciszyć:

– A wiesz, że niemieckie słowa do tej francuskiej kołysanki napisał August H. Hoffmann von Fallersleben – autor tekstu naszego hymnu?

– Wiem, wiem, ale za to ty pewnie nie wiesz, że Polacy zrobili z tej kołysanki wyliczankę o trzech kurach. Wiesz, jak to szło?

Zanim zdążyłem się odezwać, Wolfi zaczął maszerować po pokoju i śpiewać:

Wyszły w pole kurki trzy
I gęsiego sobie szły.
Pierwsza przodem, w środku druga,
Trzecia z tyłu oczkiem mruga.
I tak sobie kurki trzy
Raz-dwa! Raz-dwa! W pole szły!

Patrząc na Wolfganga maszerującego naokoło stołu stojącego na środku pokoju i wymachującego niezdarnie rękoma nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem wcale nie cichszym niż Mozartowy. Wolfgang, udając wciąż kurczaka, zmierzał ku drzwiom, a stojąc już w ich progu, spojrzał na mnie i coś niewyraźnie mruknął pod nosem.

Dopiero gdy zniknął na korytarzu, dotarło do mnie, że brzmiało to chyba tak:

– Udało się, Ludwisiu, udało…

INSPIRACJA WPISU: