Po wczorajszym maratonie z „Appassionatą” potrzebowałem odpoczynku i ciszy. Przypomniałem sobie wczoraj wielu wspaniałych pianistów grających moją sonatę i jestem po prostu szczęśliwy, słysząc jak ona barwnie rozkwita… Jestem naprawdę szczęśliwy, choć zmęczony…

Relaks i odpoczynek przyniósł mi Claude Debussy. Bardzo lubię brzmienie jego malowniczej muzyki i on doskonale o tym wie. Czasami pozwala sobie na podsuwanie mi jakiegoś nowego wykonania swoich dzieł, ale nigdy dotąd nie odważył się przynieść swojej opery… Aż do dzisiaj…

– Słyszałem, Mistrzu, że zacząłeś częściej słuchać oper — zagaił Claude…

– Lepiej od razu pokaż, co przyniosłeś — odparłem, wyciągając ku niemu dłoń…

– Przymierzałem się do opery przez kilkanaście lat i podobnie tak jak i ty napisałem tylko jedną… i to na dodatek dość dziwaczną…

– Brzmi ciekawie, czemu dziwaczną…

– A słyszał Mistrz wiele oper bez żadnej arii lub bez chórów…?

– To brzmi jeszcze ciekawiej… pokaż…

Claude wyciągnął zza pleców kilka pudełeczek z nagraniami Peleasa i Melisandy — opery napisanej do własnego libretta opartego o dramat Maurice’a Maeterlincka, który opisał miłosny trójkąt między Melisandą i dwoma braćmi, z których poślubia ją starszy, ale względami jej cieszy się raczej młodszy. Aż do swojej śmieci, gdy ginie z rąk zazdrosnego brata…

Fabuła jest banalna i prosta, postacie dramatyczne, lecz niezbyt skomplikowane, muzyka zazwyczaj cicha, subtelna, łagodnie pastelowa, ale czuć jednak w powietrzu niesamowitą dramaturgię i każdą nawet najdrobniejszą zmianę uczuć i nastrojów. Całe to bogactwo orkiestrowej narracji jest niczym niezmącone, śpiew solistów nie wybija orkiestry z fascynującego transu opowieści… Tak potrafił chyba tylko Debussy…

– Nie spodziewaj się Mistrzu zbyt wielu wystrzałowych fragmentów, ale jeśli chcesz dłuższego relaksu, to mam nadzieję, że się nie zawiedziesz. Ta moja opera łamie wszystkie operowe przyzwyczajenia i konwencje i, jak mówią, jest jedyna w swoim rodzaju…

Claude odszedł, a ja wybrałem pierwsze z nagrań i już po chwili zamknąłem oczy…

Widziałem Golauda, królewskiego wnuka, starszego z braci, spotykającego nad brzegiem źródła zagubioną i przerażoną Melisandę, obok której w wodzie leżała porzucona złota korona. Czułem jej strach, gdy nieznany starszy mężczyzna chce ją zabrać ze sobą… Czułem jej uległość z lęku i jednocześnie determinację, która nakazuje jej ukryć swoją tożsamość…

Widziałem Golauda szczęśliwego ze zgody króla na ślub z Melisandą, a ją nieszczęśliwą na dworze i coraz częściej zerkającą w stronę młodego Peleasa…

Widziałem Golauda przyłapującego Peleasa, gdy ten bawił się złotymi włosami Melisandy, tuląc je i całując…

Widziałem Golauda oprowadzającego młodszego brata po lochach zamku, co ten traktuje jako wymowne ostrzeżenie i postanawia wyjechać…

Widziałem Golauda śledzącego ciężarną żonę i Peleasa podczas ich pożegnania przy zamkowej fontannie…

Widziałem Golauda rzucającego się z mieczem na brata, który czekał na śmierć bez żadnej próby obrony…

Widziałem Golauda przy łożu umierającej Melisandy, która rodząc córkę pozostawia go w niepewności jej ojcostwa…

Widziałem Golauda, który po śmierci żony i brata pojmuje, że już nigdy nie dowie się, czy jego podejrzenia były uzasadnione…

Nie potrafię sobie odpowiedzieć, dlaczego Golauda nie ma w tytule opery! Co to ma oznaczać, doprawdy nie wiem, muszę koniecznie odwiedzić jutro Claude’a…

INSPIRACJA WPISU: