Czy to z powodu częstych ostatnio myśli o śmierci, czy też z powodu ogólnie rzecz biorąc beznadziejnego samopoczucia, potrzebowałem ciszy, samotności i odpowiedniej do tego stanu muzyki?

Gdy więc wczoraj wieczorem Mietek Weinberg zapytał mnie podczas kolacji, czy nie chciałbym posłuchać nowiuteńkiej płyty Komendarka-Tymendorfa – jego nowego faworyta gry na altówce, w pierwszej chwili odmówiłem, lecz gdy zobaczyłem kątem oka tytuł płyty: „Quantum of Silence” od razu wiedziałem, że nie może być to przypadek.

Przypomniawszy sobie poprzednią płytę tego młodego Polaka, wręcz wyszarpnąłem z rąk Weinberga pudełko z nagraniem i żwawo ruszyłem do siebie, zadziwiająco podekscytowany.

Szybko przekonałem się, jak bardzo starej daty jestem. Co prawda cudnie zagranej Passacaglii Bibera posłuchałem kilkakrotnie raz po razie, ale „Sonata-Pieśń” Chaczaturiana nie sprawiła mi takiej samej przyjemności. Podobnie było z paru następnymi utworami, w których ekspozycja kunsztu altowiolisty wyraźnie przyćmiewała muzykę. Może o to właśnie chodziło?

Nie potrafiłem nawet zapamiętać nazwisk młodych polskich kompozytorek i kompozytorów, którzy specjalnie na potrzeby płyty napisali nowe utwory na altówkę dedykowane soliście. Wsłuchiwałem się w pięknie brzmiący instrument i niewiele rozumiejąc z samej muzyki, czułem się taki stary…

Powoli zaprzyjaźniałem się jednak z muzyką, która z każdą oswojoną chwilą stawała się coraz bardziej intrygująca. Zasłuchałem się na tyle, że długo nie docierało do mnie pukanie w moje drzwi. Dopiero gdy stukot stał się łomotem, wstałem z fotela i nie wyłączając płyty, podszedłem do wejścia, przed którym stał Johann Sebastian, trzymający w jednej dłoni kilkanaście wykonań bożonarodzeniowego oratorium, a w drugiej… płytę Komendarka-Tymendorfa.

Przypomniałem sobie, że umówiłem się z moim mistrzem na rozmowę o jego świątecznych kantatach i już chciałem się tłumaczyć, ale Bach wskazał na płytę Polaka i powiedział:

– Nie mogę się oderwać. Też czujesz się taki stary?

Kiwnąłem potakująco głową i chciałem wymienić odtwarzaną płytę na oratoryjną, ale Johann Sebastian powstrzymał mnie zdecydowanym gestem uniesionej dłoni:

– Zaraz będzie wspaniały utwór Czerniewicza – powiedział, łamiąc sobie język na polskim nazwisku – Posłuchajmy. Naprawdę warto. Oratorium obaj przecież znamy na pamięć. A zresztą za chwilę będzie Sarabanda na moją cześć…

W krótkiej przerwie pomiędzy utworami usłyszeliśmy delikatne pukanie. W drzwiach stał Penderecki. W rękach trzymał nową płytę Komendarka-Tymendorfa…

– To moja Cadenza, za chwilę będzie pięknie – powiedział, po czym bez słowa przysiadł obok Bacha.

Płytę zakończył wspaniały czteroczęściowy utwór „Przestrzeń” Anny Rocławskiej-Musiałczyk, a gdy ucichły ostatnie dźwięki ciszy z jej „Largo misterioso” podszedłem do stolika, wziąłem plik kartek ze swoimi notatkami na temat „Oratorium na Boże Narodzenie”, które miałem przygotowane na spotkanie z Bachem i zacząłem je przeglądać, czekając na pytania Johanna Sebastiana.

– Odpuść, Ludwiku. Przez tego Polaka jestem dzisiaj w całkiem innym świecie – powiedział, bacznie obserwując przy tym, jak na biało-czerwone kolory barwiła oblicze Pendereckiego niedająca się ukryć duma.

– Może to i lepiej – Bach obrócił się w moją stronę, wziął ode mnie kartki z zapiskami, odłożył je na stolik i rzekł spokojnym tonem:

– Pewnie powiesz, że w tych sześciu kantatach wykorzystałem kilkanaście wcześniejszych fragmentów, że odegrałem je w obu moich lipskich kościołach w ciągu 12 dni okresu Bożego Narodzenia, że wymieniałem solistów w różne dni, że teksty wziąłem z ewangelii Łukasza i Mateusza. Wszyscy znają tę opowieść!

– Zostawię ci kilkanaście wybranych wykonań tego mojego oratorium, ale proszę cię, nie każ mi dzisiaj wracać myślą do Lipska. Dużo bardziej wolałbym lepiej poznać tego altowiolistę. Jak on ma na imię?

– Tak samo, jak ja – mruknął wyraźnie zadowolony Penderecki.

INSPIRACJA WPISU: