Od samego rana bacznie obserwowałem przy śniadaniu Schumanna, chcąc wysondować, jaki wpływ wywarły na nim kolejne słowa o Clarze i Brahmsie.

Wydawał się spokojny, ale znamienne było to, że przysiadł się do stolika, przy którym siedział Szwed Stenhammar, którego niektórzy, podobnie jak Roberta, uznają w DNM-ie za, delikatnie powiedziawszy, niezrównoważonego.

Wybór stolika na pewno nie był przypadkowy. Myślę, że Robert, wiedząc o tym, że Szwed studiował u Richarda Anderssona, który był z kolei uczniem Clary Schumann, próbował w ramach swego prywatnego dochodzenia do prawdy wydobyć jakieś nowe informacje o jej życiu po swojej śmierci.

Stenhammar potraktował Roberta dość zimno, można by powiedzieć, że po „szwedzku”. Tylko raz wzbudził wyjątkowe zainteresowanie Schumanna, gdy wskazał mu wzrokiem najpierw Clarę, a później, omijając Brahmsa, zatrzymał swe przenikliwie chłodne spojrzenie na… Theodorze Kirchnerze.

Od razu wyczułem kolejną sensację…

Gdy tylko Robert pożegnał Szweda, natychmiast wstałem ze swego miejsca i przysiadłem się do Stenhammara:

– Rozmawialiście o Clarze? – zapytałem dość obcesowo.

– A może byś się mistrzu zajął raczej muzyką niż plotkami – powiedział Wilhelm z nieprzeniknioną, lecz wiejącą chłodem miną.

Spąsowiałem na twarzy i zaniemówiłem. I to wcale nie z wściekłości, lecz ze wstydu.

– Dobrze wiesz, że każde zdarzenie z naszego życia ma wpływ na to, jak i co tworzymy – próbowałem się bronić, po chwili dodając, jak na mnie bardzo jednak niepewnym głosem: Zwłaszcza miłość…

– Coś w tym jest i dotyczy każdej jej odmiany. Ja na przykład tak byłem zafascynowany Sibeliusem i jego muzyką, że gdy ukończyłem swoją pierwszą symfonię, a kilka dni później otrzymałem kopię „Drugiej” Jeana, to tę swoją ze wstydem schowałem przed światem i wpadłem w taką kompozytorską niemoc i w taką depresję, że sam siebie doprowadziłem na dno.

– Żona, troje dzieci, konieczność utrzymania domu zmusiły mnie do kontynuowania kariery pianisty i dyrygenta, ale bałem się komponować. Sam dla siebie stałem się najbardziej srogim recenzentem i krytykiem.

– Zacząłem ponowne studia od samych podstaw. W liście do kolegi kompozytora Brora Beckmana napisałem, że „marzy mi się sztuka daleka od Arnolda Schoenberga”, że chciałbym, aby moje kompozycje były „jasne, radosne i naiwne”.

– Napisałem mu, że „muszę wkroczyć na zupełnie nową ścieżkę” i że nie jest to „ani kaprys, ani ulotna fantazja, ani desperacka próba stłumienia bólu i szukanie zapomnienia, ani tym bardziej rezygnacja, lecz tajemnicza, drżąca nadzieja”…

– Skoro znalazłeś się u nas, to pewnie ci się udało? – spytałem ugodowo, choć dość niekonkretnie, bo jak dotychczas nie znałem żadnego utworu Wilhelma.

– Nie mi to osądzać – odpowiedział Szwed, ale mój kompozytorski wzór, jak to dzisiaj mówią: mój idol przyznaje się do mnie bez wstydu i chętnie ze mną chodzi na spacery, a moją Canzonettę z Serenady nazywa nawet cudowną i przyrównuje ją do swojego „Valse triste”. Więcej mi nie potrzeba!

Obaj nie zauważyliśmy momentu, w którym podszedł do nas Sibelius. Dopiero jego matowo brzmiący głos, którego nie można było pomylić z kimkolwiek innym, uświadomił nam jego obecność.

– Słyszę, że mówicie o moim smutnym walcu. To miłe. Posłuchaj jednak mistrzu również serenady Wilhelma, a nie pożałujesz. Kiedyś chciałbym cię też zaprosić na odsłuch jego symfonii…

Wpatrzony w Jeana Stenhammar wyglądał jak rozradowana oblubienica, a do mnie po raz kolejny dotarło to, jak różne kształty potrafi przybierać miłość. Gdy Robert Schumann po raz pierwszy usłyszał grę Brahmsa, też wcale nie ukrywał, że go pokochał. Widocznie nie tylko on…

INSPIRACJA WPISU: