Tydzień temu podczas miłego spotkania w parku zaprosiłem do siebie Dymitra na wspólne posłuchanie ósmego kwartetu smyczkowego i spotkałem się z grzeczną, ale stanowczą odmową:

– Chętnie przyjdę do ciebie Mistrzu wielokrotnie, ale tego akurat kwartetu wciąż jeszcze nie potrafię słuchać z kimkolwiek wspólnie…

– Aaa, rzeczywiście, teraz sobie przypominam opowieści członków Kwartetu Borodina, którzy w 1960 roku przyszli do ciebie do domu, odegrali przed tobą cały kwartet, a ty podobno schowałeś twarz w dłoniach, próbując ukryć łzy, a po zakończeniu ich występu przez kilka minut siedziałeś w bezruchu, po czym bez słowa wyszedłeś z pokoju, zostawiając muzyków w stanie totalnego zdumienia…

– To wszystko prawda, ale następnego dnia zadzwoniłem do Berlińskiego i przeprosiłem za swoje zachowanie, mówiąc mu, że to najbardziej osobisty z moich utworów i że nie potrafię reagować inaczej…

– Pewnie zwątpili i myśleli, że płaczesz nad nimi i nad ich grą – próbowałem zażartować…

– Powiedziałem Walentinowi, że jego wiolonczela brzmiała jak dotyk przeznaczenia i prosiłem go, żeby nie zmieniał w przyszłości zupełnie niczego w swojej grze…

– Dlaczego tak bardzo dotyka cię akurat ta twoja muzyka?

– W 1960 pojechałem do zniszczonego alianckimi bombardowaniami Drezna, aby napisać tam muzykę do jednego z filmów o ośmiu Rosjanach mających za zadanie prześledzić losy arcydzieł sztuki będących w Dreźnie w czasie nalotu. Poszedłem na miasto i w tych niesamowitych gruzach coś się ze mną stało. Nie byłem w stanie pisać do filmu, ale w trzy dni stworzyłem „nikomu niepotrzebny i ideologicznie niepewny kwartet”. Tworzyłem go wyłącznie dla siebie, z silnego imperatywu, z poczucia mojego życia, które, jak wtedy myślałem, było jednym wielkim wspomnieniem gruzów i zniszczeń…

– Chyba przesadzasz, byłeś sławny, właśnie dopiero co zostałeś wybrany przewodniczącym Związku Kompozytorów…

– No właśnie… i wstąpiłem do partii, choć nie zrobiłem tego w dużo trudniejszych dla mnie czasach…

– Byłeś żonaty po raz trzeci…

– No właśnie… i nie byłem szczęśliwy. Dość powiedzieć, że z tęsknoty za Niną Wasilewną to właśnie jej rok wcześniej, sześć lat po jej śmierci, dedykowałem siódmy kwartet…

– Zacząłeś jeździć z koncertami i jako pianista i jako dyrygent…

– No właśnie… Tuż przed wyjazdem do Drezna otrzymałem diagnozę swojej choroby. Stwardnienie zanikowe boczne… Najpierw straciłem pełnię władzy w prawej ręce, a później kolejne kończyny odmawiały mi posłuszeństwa…

– Nie zdawałem sobie sprawy…

– Moje życie legło w gruzach i przez chwilę poważnie myślałem o samobójstwie. Postanowiłem sam sobie wystawić epitafium. Tym pomnikiem nakreślonym nutami stał się właśnie ósmy kwartet, jedyne moje dzieło napisane poza Rosją…

– Ale przecież poświęciłeś go „pamięci ofiar faszyzmu i wojny”?

– Zostałem zmuszony do takiej dedykacji przez władze. Oni chcieli mnie traktować jak „swojego”. Czy wiesz, że zakwaterowali mnie w rezydencji wysokich rangą członków rządu wschodnioniemieckiego na obrzeżach uzdrowiska Gohrisch niedaleko Königstein, około czterdziestu kilometrów na południowy wschód od Drezna. Chyba nie zrozumiesz, jak ja się z tym czułem…

– Cały ten mój „Ósmy” to jeden wielki lament, lament nade mną. „Pseudo-tragiczna strona tego kwartetu jest tak potężna, że ​​gdy go pisałem, to łzy płynęły mi tak swobodnie, jak woda… Od czasu powrotu do domu próbowałem go grać dwa razy, ale znowu łzy zaczęły płynąć”…

Patrząc na cierpienie Dymitra, wiedziałem, że koniecznie muszę zmienić temat, a kwartetu jednak posłucham sam:

– Planuję niedługo wpis o „Babim Jarze”. Może wtedy wpadniesz do mnie?

– Z przyjemnością Mistrzu.

INSPIRACJA WPISU: