Taka sytuacja zdarza mi się naprawdę nieczęsto. W trakcie popołudniowego spaceru podszedł do mnie d’Albert. Wyjątkowością sytuacji było oczywiście nie to, że ktoś do mnie podszedł, ale to, co d’Albert chwilę później powiedział. Najpierw bardzo uprzejmie pogratulował mi kroniki, czym już mnie zadziwił, bo jak dotąd wciąż jestem przekonany, że niewiele osób z niej korzysta, a później wykazał się nawet znajomością reguł, których staram się trzymać podczas jej pisania:

– Zauważyłem Mistrzu, że w ramach czwartkowych wpisów dotarłeś już do lat 1902-1903. Jest więc jakaś maluteńka szansa, że zwrócisz uwagę na moją skromną operę „Tiefland”, która miała swoją premierę właśnie w 1903 roku.

– To prawda, rzeczywiście myślałem o niej w zeszłym tygodniu, planując kolejne wpisy…

– Mam ogromną prośbę Mistrzu – dość energicznie przerwał mi d’Albert.

Popatrzyłem na niego wyczekującym wzrokiem, a ponieważ długo nie mógł z siebie wydobyć kolejnych słów, wyciągnąłem ku niemu otwartą dłoń, zapraszając do kontynuacji…

– Bardzo ciężko mi wypowiedzieć te słowa, ale chciałbym cię prosić, abyś nie pisał o mojej operze ani słowa, jeśli zechcesz swój wpis wzbogacić innym wykonaniem niż tym pod dyrekcją Bertranda de Billy’ego.

Eugen nie zdawał sobie chyba sprawy, jak bardzo mnie zaciekawił i nakręcił. Szybko go pożegnałem, wróciłem do siebie, wyszukałem na Spotify wszystkie dostępne wykonania jego opery, przygotowałem przekąski i napoje, wygodnie rozsiadłem się w moim ulubionym fotelu i zacząłem słuchać. Wskazane przez d’Alberta wykonanie zostawiłem sobie na koniec.

Nie minęła godzina, a zacząłem doceniać mądrość i przebiegłość Eugena. Żadnego z kilku pierwszych nagrań nie miałem ochoty słuchać dłużej niż kilkanaście minut i gdybym trafił tylko na któreś z nich, to na pewno uznałbym „Tiefland” za dzieło niepasujące do kroniki, w której chciałem przecież przypominać sam sobie wyłącznie kompozycje piękne i/lub ciekawe.

Już siebie widziałem oczyma wyobraźni – zmarszczone czoło, wargi wydatnie wysunięte i obrzydliwie wydęte, wkurzone oczy, podniesiony ku górze podbródek – tak na pewno musiałem wyglądać, słuchając tej opery.

Gdyby nie przewidująca bieg wydarzeń reakcja d’Alberta szybko zrezygnowałbym ze słuchania i z pomysłu wpisu jego opery do kroniki. Brawo d’Albert!

Szczerze, trochę się bałem wskazanego przez Eugena nagrania. Czy to możliwe, żeby wykonania różniły się od siebie aż tak bardzo, bym mógł jeszcze polubić tę operę?

To pierwsza, a może nawet i jedyna niemiecka opera werystyczna, które charakteryzowały się, w dużym uproszczeniu, przedstawianiem życia prostego ludu i podporządkowaniem muzyki fabule opery.

U d’Alberta bohaterem z ludu jest pasterz Pedro, dla którego cały bagaż pojęciowy potrzebny do życia w Pirenejach wśród pilnowanego stada sprowadzał się do prostej zależności: dobro = owca, zło = wilk!

Akcja opery rozpoczyna się, gdy Pedro, nieznający wilczej natury ludzkiej pasterz, bez kontaktu na co dzień z ludźmi, zwłaszcza z kobietami, rzuca z góry w kierunku nizin kamień, wierząc, że boska ręka prowadząca kamień wskaże mu miejsce, w którym spotka swą wymarzoną ukochaną. Niewiele brakowało, aby kamień trafił w grupkę zmierzającą pod górę w stronę Pedro. W grupie była piękna Marta, którą zaproponowano pasterzowi za żonę…

Pedro, święcie przekonany w moc oddziaływania boskiej ręki prowadzącej ku celowi rzucony przez niego kamień przyjmuje Martę jako należny sobie dar i szczerze ją, tak odmiennie wyglądającą od owiec, pokochuje od pierwszego spojrzenia…

I odtąd żyli długo i szczęśliwie! O nie, to byłoby zbyt proste…

Pierwsze przejawy tego, że coś jest nie tak, Pedro zobaczył zaraz po zejściu z gór na niziny. Wszyscy wskazywali go palcami, stukali się w głowę i śmiali do rozpuku. Co gorsze, również Marta nie chciała z nim rozmawiać, i niestety nie tylko rozmawiać…

Długo trwało, zanim Pedro zlokalizował wilka… Okazało się, że Marta od młodych lat stanowiła zapłatę za posadę młynarza dla jej ojca i była na każde zawołanie bogatego Sebastiana, właściciela młyna. Chwilowo stała się przeszkodą, bo Sebastian planował bogaty ożenek i wymyślił sobie, że „przechowa” piękną Martę u przygłupiego, lecz lojalnego wobec niego pasterza.

Marta, przekonana o udziale Pedro w tym perfidnym planie, traktuje go jak wroga aż do chwili, gdy ten, oddając jej jedyny swój skarb – srebrnego talara, otrzymanego kiedyś od Sebastiana za odważną i zwycięską walkę z wilkiem w obronie jagnięcia, odkrywa przed nią szlachetność swej natury. Pokazując jej jednocześnie swe rany zadane przez wilka, Pedro odkrył przed Martą nie tylko duszę. I jedno i drugie bardzo Martę poruszyło…

I odtąd żyli długo i szczęśliwie! O nie, to nadal byłoby zbyt proste…

Sebastian dostaje kosza od bogatej spadkobierczyni fortuny, do której dochodzą głosy o prawdziwej naturze niedoszłego męża. Porzucony Sebastian chciałby odzyskać Martę, ale na jego drodze, w obronie żony staje uzbrojony w nóż Pedro. Na widok nieuzbrojonego Sebastiana odrzuca nóż i po krótkiej walce gołymi rękoma dusi wilka, chciałem powiedzieć, no wiecie kogo…

Cała wieś bije brawo, a ja razem z nimi. Brawo d’Albert! Dwie godziny przyjemności z melancholijną muzyką, ładnym śpiewem i niebanalnymi emocjami i refleksjami z banalnego libretto.

Spojrzałem na siebie. Zniknęły zmarszczki na czole, wargi ułożyły się w uśmiech, policzki wypełniły się radośnie, oczy rozbłysły i tylko podbródek pozostał, gdzie był…

INSPIRACJA WPISU: