Przyzwyczaiłem się już, że moi współmieszkańcy DNM-u stosują różne zagrywki, by skłonić mnie do zainteresowania się ich muzyką i wiele razy zdarza się, że przechodząc obok mnie, dziwnym trafem upuszczają tuż pod moje nogi nowe nagrania swych dzieł lub znajduję je na swoim stołówkowym stoliku albo pod drzwiami pokoju. Udaję, że mnie to złości, ale tak naprawdę to jestem z tego i zadowolony, i mile połaskotany…

Tym bardziej zaskoczył mnie dziś rano Pergolesi, który nie dość, że zapamiętał, czego parę dni temu szukałem w bibliotece i nieproszony przyniósł mi zwrócone przez Ivesa dzieła Schillera i Pamuka o poezji naiwnej i sentymentalnej, ale jeszcze przez całą wizytę u mnie nie odezwał się ani jednym słowem o żadnej ze swoich kompozycji. Naprawdę rzadko spotykana skromność.

Gdy już stał przy drzwiach, żegnając się ze mną, postanowiłem mu wynagrodzić tę godną pochwały postawę. No i szybko okazało się, że skromność skromnością, ale Giovanni był znakomicie przygotowany na taką okazję. Natychmiast cofnął się od drzwi, kuśtykając na swej krótszej nodze i wyciągnął zza pazuchy kilka wykonań swojego „Stabat Mater”.

Nie zdążyłem się jeszcze odezwać, a Pergolesi doczłapał się do mojego fotela i ciężko usiadł, nie czekając na pozwolenie.

– Nie miałem łatwo za życia. Pewnie tego mistrzu nie wiesz, ale od dziecka byłem dość paskudny. Moje grube, wystające wargi, mocno zadarty nos, nierówne nogi, a do tego jeszcze słabiutka kondycja i lekkie upośledzenie nie czyniły mnie wymarzonym kompanem dworskich elit – Giovanni mówił to wszystko bez cienia żalu, jakby opisywał obcą mu osobę…

– Ale przecież ja znam twoje portrety z późniejszych lat i wyglądasz na nich pięknie, hmm, może niekoniecznie pięknie, ale przynajmniej szlachetnie – próbowałem być miły.

– Dopomogło mi to, jak i kiedy umarłem – uśmiechnął się Pergolesi, a ja cierpliwie czekałem w milczeniu na wyjaśnienie.

– Byłem słabym i chorowitym dzieckiem i młodzieńcem. W końcu dopadła mnie gruźlica i umarłem, nie skończywszy 26 lat. Zdążyłem jednak tuż przed swoją śmiercią i specjalnie na to swoje ziemskie odejście skomponować „Stabat Mater” i udało mi się to na tyle dobrze, że w połączeniu z przedwczesną śmiercią uruchomiło najpierw we Włoszech, a później w całej Europie coś w rodzaju manii na moim punkcie.

– Coś na ten temat słyszałem od Bacha – wtrąciłem się, ale szybko ponownie zamilkłem, bo Giovanni nawet się na mnie nie spojrzał.

– Doszło do tego, że stałem się na tyle pośmiertnie słynny, że wydawcy i handlarze co tylko mogli, wydawali pod moim nazwiskiem. Wyparłem z rynku „Stabat Mater” Scarlattiego, a każdą ładniejszą melodię od razu próbowano sprzedać jako moje dzieło. Sam się z tego dzisiaj śmieję, bo ze 148 prac z pierwszej edycji moich kompozycji tylko 30 rozpoznaję jako swoje. Taki był wydźwięk sukcesu „Stabat Mater”.

– Tworzyłem je podczas ostatnich miesięcy mojego krótkiego życia spędzonych w klasztorze franciszkanów w znanym uzdrowisku Pozzuoli i absolutnie nie spodziewałem się takiego powodzenia, tym bardziej że jako pierwszy zdjąłem z tej dramatycznej muzyki opisującej boleść Matki Bożej pod krzyżem sporo średniowiecznego patosu i sztywności – Giovanni zawiesił głos, jakby się zadumał, a po chwili kontynuował:

– Może zresztą właśnie to zadziałało. Choć myślę jednak, że najbardziej przysłużyła mi się moja śmierć w odpowiednim momencie. To był strzał w sam środek tarczy. Dzięki temu jestem tutaj i rozmawiam z tobą. Czego mógłbym chcieć więcej? Zresztą nawet sam Johann Sebastian Bach uznał moje „Stabat Mater” za wartościowe i potraktował je jako punkt wyjścia do swojego Psalmu 51 – Pergolesi znowu się zadumał, a może nawet i rozmarzył.

Już miałem mu odpowiedzieć, że ten cudny psalm Bacha powinien potraktować jak wspaniałą mistrzowską lekcję kompozycji, ale widząc go rozanielonego, zrezygnowałem z psucia mu humoru… Niech się cieszy!

INSPIRACJA WPISU: