Po tym jak zmieniłem zdanie w sprawie „Nabucco”, również Donizetti spodziewał się, że ustąpię w sprawie śmiesznego Don Pasquale, któremu na jego nieszczęście zachciało się na starość młodej żony. Jakoś mnie to dzisiaj nie śmieszyło. Może za bardzo widziałem sam siebie…

Poza tym naprawdę nie mam w tej chwili ochoty na śmiesznostki, a zajęcie się jakąś kompozycją oznacza co najmniej kilka, zazwyczaj kilkanaście, czasami kilkadziesiąt odsłuchów tego samego utworu. A ja dzisiaj po prostu mam kiepski humor… Może wrócę do Don Pasquale za kilka dni?

Dziś mocno męczy mnie niemożność nawiązania życzliwego kontaktu z Chopinem. Czeka mnie niedługo jego trzecia sonata, a wciąż nie udaje mi się zamienić z Fryderykiem nawet kilku dłuższych zdań.

Zacząłem krążyć wokół Polaków, wsłuchując się w ich rozmowy i starając się wychwycić jakąś informację gdzie i kiedy może pojawić się Chopin. Na niewiele to się zdało, bo rodacy Fryderyka bardziej zajęci byli sytuacją Pendereckiego i gorąco komentowali jego pierwsze spotkanie z Karolem Szymanowskim.

Jeśli dobrze zrozumiałem treść podsłuchiwanych rozmów, to między panami doszło do próby ustalenia, który z nich jest drugim po Chopinie…

Nie uszła też mojej uwagi chwila ich wspólnego śmiechu na dawne słowa Szymanowskiego o polskim rządzie: „…mógłbym zginąć z głodu, a nikt by palcem nie ruszył. Inna rzecz z moim przyszłym pogrzebem. Będzie wspaniały, tego jestem pewien. Tutaj uwielbia się uroczystości żałobne i wielkich zmarłych”.

Na tyle mnie zaintrygowało to poczucie humoru Szymanowskiego, pewnie poparte życiowym doświadczeniem, że postanowiłem bliżej przyjrzeć się jego twórczości. Kierując się nazwiskiem Zimermana jako wykonawcy, na pierwszy rzut wybrałem trzy poematy na skrzypce i fortepian pod wspólnym tytułem „Mity” i okazało się to strzałem w dziesiątkę.

Szybko stało się oczywiste, że skrzypce są tu dla fortepianu Krystiana przecudnym partnerem, a ożywiająca je niemalże mityczną mocą Kaja Danczowska dzięki swej grze jawiła mi się postacią tak piękną, że nawet przy zamkniętych oczach wyzwalała we mnie zachwyt jak jakieś antyczne bóstwa nieznane mi przecież ani z oblicza, ani z kształtu.

Najpierw Aretuza, piękna nimfa, towarzyszka Artemidy, zmęczona polowaniem oddaje się błogiej kąpieli w niespiesznym nurcie rzeki, nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowana przez zamieszkującego w wodzie boga Alfejosa. Wzmagające się na widok nagiej piękności pożądanie rzecznego bożka staje się na tyle napastliwe, że zmusza Aretuzę do ucieczki.

Zauroczony i pożądliwy Alfejos płynął za Aretuzą i na powierzchni morza, i przez las, i pod skałami. Na nic zdała się nawet pomoc samej Artemidy, która przemieniła swą nimfę w chmurę otoczoną jednak natychmiast chłodną wodą Alfejosa, co oblało przerażoną Aretuzę zimnym potem, zamieniając ją w strugę, którą po chwili objął swymi falami pobudzony Alfejos.

Nie pomogło otwarcie przed Aretuzą podziemnej groty na Sycylii, bo Alfejos otulił już nimfę tak mocno miłośnie, że zlali się w jedno, a ich miłosny zapał sprawił, że rozwarła się nad nimi ziemia i wytrysnęli na powierzchnię w miejscu zwanym dziś źródłem Aretuzy, z oazą słodkiej wody i rosnącego papirusu…

Później piękno jeszcze bliższe Szymanowskiemu – zakochany tylko w sobie młodzieniec niezwykłej urody, który rozkoszuje się swoim odbiciem w wodzie, nie mając świadomości proroctwa wieszcza Tejrezjasza, że żyć będzie, dopóki nie ujrzy własnego oblicza. Spragniony po męczącym polowaniu pochyla się nad wodą i zakochuje się sam w sobie, lecz nie mogąc nawet dotknąć twarzy widocznej na tafli wody, umiera z czasem z tęsknoty, a w miejscu jego pochówku wyrasta piękny kwiat nazwany narcyzem…

No i jeszcze jedno mityczne marzenie… żyć w Arkadii jak bóg Pan – szczęśliwy opiekun lasów i pól, strzegący pasterzy oraz ich trzód. Bóg obdarzony taką aktywnością seksualną, że było mu obojętne, kto stawał się obiektem jego zalotów – leśne nimfy, pasterze czy zwierzęta.

Na dodatek ten mitologiczny bożek swoim krzykiem potrafił wywołać wśród ludzi, zwierząt i leśnych duszków popłoch i przerażenie, co do dziś nazywamy „panicznym lękiem”. Uciekająca w takiej panice przed strasznym bożkiem nimfa Syrinks została zamieniona w rzeczną trzcinę, a gdy powiał wiatr, to ze źdźbeł trzciny wydobył się dźwięk tak przepiękny, że Pan zerwał trzcinę i zrobił z niej wabiący ofiary instrument zwany syringą lub fletnią Pana…

Czy to wszystko słychać w muzyce Szymanowskiego? No cóż, kto chce, niech wierzy… Na tym właśnie polega potęga i piękno mitów…

INSPIRACJA WPISU: