Ktoś kiedyś powiedział, że stworzyłem na początku XIX wieku muzyczne pasmo gór, które odgrodziły mnie od świata kompozycji Mozarta i Haydna tak skutecznie i definitywnie, jak Alpy oddzielają od siebie Francję i Włochy.

Szczytami w tym wzniesionym przeze mnie górskim pasmie stały się „Eroica”, „Kreutzerowska”, „Czwarty fortepianowy” i „Appassionata”.

To piękne porównanie i chyba rzeczywiście prawdziwe, bo wszystkie te moje dzieła wypełniłem tak wielkim ładunkiem emocji o niezwykłej intensywności, że zarówno Haydn, jak i Mozart długo uważali je za przekraczające granice dobrego smaku.

A ja musiałem dać upust wszystkim drzemiącym we mnie demonom, które od czasu uzyskania informacji o postępującej głuchocie próbowały wydostać się ze mnie ze zdwojoną siła.

Gdy dopadała mnie czarna rozpacz i siadałem do fortepianu, to gotów byłem roznieść go na strzępy. Mało kto pamięta dziś o tym, że przez długie lata miałem opinię wirtuoza fortepianu, a nie kompozytora. Fortepian był moim przyjacielem i powiernikiem, w solowych sonatach opisałem największe swoje marzenia, największe własne dramaty i pasje…

Wyraz moich sonat jest tak wymowny, że niewiele trzeba dodawać. Nazwę mojej burzliwej „Appassionacie” nadano dopiero 10 lat po mojej śmierci, ale czyż nie jest to nazwa nadzwyczaj trafna.

Pamiętam, jakby to było wczoraj, że w trakcie długiego spaceru z moim uczniem Ferdinandem Riesem wpadł mi do głowy pomysł na finał sonaty i przez całą powrotną drogę nuciłem, a raczej wyłem, próbując go ogarnąć, a zaraz po powrocie do domu usiadłem przy fortepianie i godzinami waliłem w klawisze jak opętany, szukając nut najpełniej oddających pojawiony w mojej wyobraźni temat.

Nie miałem takiej łatwości tworzenia jak Mozart. „Appassionatę” pisałem ponad dwa lata, ale jestem z niej wyjątkowo dumny. To, oprócz „Hammerklavieru” moja ulubiona sonata… Eksplozja na fortepian solo o dramaturgii, jakiej Wiedeń dotychczas nie słyszał…

To i tak nie było wszystko, co chciałem wyrazić muzyką. Musiałem ograniczać swoją muzyczną wyobraźnię do fizycznych możliwości fortepianów, jakie posiadałem…

„Potrzebowałem instrumentu zdolnego wytrzymać moje zwierzęce energie”. Nigdy nie byłem zadowolony z żadnego instrumentu. Uważałem je za nierozwinięte do tego stopnia, że można byłoby myśleć, „że słucha się tylko harfy„. Krótko przed napisaniem „Appassionaty” przyjąłem w darze fortepian Erarda od paryskiego producenta, ale chociaż zachowałem go aż do 1825 r., to jednak uważałem go za „zupełnie bezużyteczny”. 

Jak ja zazdroszczę współczesnym pianistom… Mając dzisiejsze fortepiany, byłbym wolny od wielu ograniczeń moich zaledwie pięciooktawowych instrumentów…

Nawet jednak przy tych technicznych ograniczeniach stworzyłem dzieło, które nieźle daje się we znaki, tym którzy mierzą z nim swoje siły… Szlachetne zagranie „Appassionaty” to prawdziwa fortepianowa nobilitacja…

Trochę mnie wkurza, że prawie wszyscy wiążą powstanie „Appassionaty” z wieścią o głuchocie. Owszem, był to cios ogromny, ale ja nadal żyłem… Prawie nikt nie wspomina, że targały mną wtedy jeszcze inne szalone emocje. Byłem zakochany…, zresztą nie po raz pierwszy i nie ostatni…

Kochałem się na zabój w dwóch siostrach hrabiego Franza von Brunswicka. W Theresie fascynowała mnie dusza, a w Josephine ciało, lecz nawet dedykowanie sonaty ich bratu zupełnie nic mi w tej sprawie nie dało!

INSPIRACJA WPISU: