Jeszcze nigdy nie widziałem Gustava tak przygaszonego, jak dzisiaj. Nigdy co prawda nie należał do osób rozsiewających optymizm i raczej zawsze widywałem go smutnego i zamyślonego, powiedziałbym wręcz, że przytłoczonego ciężarem wyczekiwanego dramatu, ale to, co zobaczyłem dzisiejszego ranka, było mocno dojmujące. Mahler wyglądał, jakby chciał się schować, zniknąć… Nie mogłem zostawić go w takim stanie samego…

– Witaj Gustavie, wszystko u ciebie w porządku?

– A, witaj sprawco mojego nieszczęścia…

Zatkało mnie. To ja piszę o nim dość ciepło w swojej kronice, a on wyzywa mnie od sprawców swego losu. To po prostu niesprawiedliwość. Odwróciłem się i chciałem odejść bez wdawania się w niepotrzebne dyskusje, ale nagle usłyszałem smutny głos Gustava:

– Po twoim wpisie o „Kindertotenlieder” postanowiłem poszperać trochę w Nekronecie, czego dotychczas nie robiłem, nawet nie umiałem się podłączyć…

– Chyba nie obwiniasz mnie za to?

– No pewnie, że nie. Ale… – głos mu zadrżał – przeczytałem, że moja ukochana żona Alma napisała już po mojej śmierci, że tak naprawdę to ona nigdy nie lubiła mojej muzyki. Do tej pory nie mogę się otrząsnąć…

– No cóż. Miałeś wiele dowodów na to, że Almy nie można było traktować tuzinkowo. To była bardzo silna osobowość i przy okazji bardzo sprytna.

– Wiem to, ale czy myślisz, że dzięki temu mniej mnie boli?

– Powinno, jak już pewnie wiesz, to samo napisała o sztuce swoich dwóch kolejnych mężów i tylko malarstwo Kokoschki wychwalała do końca.

– A ja jej tak ufałem, nie jako żonie, co to to nie, ale jako artystce, kompozytorce, muzykowi, mojej muzie…

– Pomimo mojego wrodzonego defetyzmu większość swoich symfonii tak mocno przepełnionych dramatem i tragizmem kończyłem pozytywnym finałem. Tak było w „Pierwszej”, „Drugiej”, „Piątej”, „Siódmej” i „Ósmej”. Jeśli nie stać mnie było na ogłoszenie triumfalnego zwycięstwa, to przynajmniej przekształcałem dramat w ekstatyczną medytację, jak w „Trzeciej”, „Czwartej” i „Dziewiątej”. Tylko w „Szóstej” poddałem się swemu profetycznemu tragizowaniu, ale to tylko dlatego, że Alma zabroniła mi komponować w domu…

– Jak to?

– Strasznie się oburzyła, że w czasie gdy nosiła w łonie naszą pierwszą córkę, ja pisałem muzykę do tekstów Rückerta o śmierci dzieci. Uważała, że ściągam w ten sposób na nas nieszczęścia. Zresztą wypominała mi to do końca mojego życia, obwiniając mnie o sprowokowanie losu, który tak szybko upomniał się o naszą Marię Annę.

– Komponowałem więc „Szóstą” w małej odosobnionej chatce na wzgórzu za naszą willą w Maiernigg, gdzie zazwyczaj spędzaliśmy lato. Każdego dnia pracowałem pięć porannych godzin. I choć nawet próbowałem opisać muzyką tej symfonii podtrzymującą mnie na duchu postać Almy, to nie potrafiłem wyzbyć się dręczącego mnie przeczucia o tragicznym końcu mnie, nas, świata…

– Gdy skończyłem po dwóch latach tę najbardziej osobistą ze swoich symfonii, zaprosiłem Almę do mojej chatki na wzgórzu. Pamiętam, jak szliśmy leśną ścieżką ramię w ramię, a między nami wyczuwało się napięcie i niepokój. Usiedliśmy oboje nad partyturą i czytaliśmy w ciszy i skupieniu. Gdy doszliśmy do finału, nie potrafiłem się opanować. Dramaturgia przygnębiającej mnie nieuchronności nadchodzących tragedii sprawiła, że rozpłakałem się i cały zacząłem się trząść z emocji. I wtedy ona objęła mnie i szeptała uspokajające słowa, a po chwili płakała razem ze mną…

Słuchałem go wstrząśnięty i inaczej niż dotychczas spojrzałem na legendarne już opowieści, że Mahler nie potrafił dyrygować swoją „Szóstą”. Płakał, wręcz szlochał, trząsł się za pulpitem i nie mógł się uspokoić długo po zakończeniu koncertu. Świadkami takich scen byli i Schoenberg i Berg i Richard Strauss…

Z zadumy wyrwał mnie cichy głos Gustava:

– To nie mogło być udawane, ona jak mało kto rozumiała moją muzykę i mnie… a teraz czytam, że nigdy jej nie lubiła. Teraz myślę sobie, że może i mnie też nigdy nie kochała, tylko zaspokajałem jej potrzebę bycia przy kimś sławnym?

INSPIRACJA WPISU: