Dwa ostatnie dni tak mnie objęły łagodną melancholią, niesioną przez koncert klarnetowy Mozarta i wiolonczelową sonatę Schuberta, że tkwiąc w liryzmie tych utworów, zupełnie nie miałem ochoty na zmianę nastroju. Z drugiej strony wiedziałem z wcześniejszych doświadczeń, że dłuższe pozostawanie w melancholijnych klimatach nie zawsze mi służyło, przywołując z pamięci wyłącznie smutne wspomnienia lub sprzyjając leniwemu bezruchowi duszy.

Mając to na uwadze, szukałem na dzisiaj utworu, który swą modernistyczną manierą pobudziłby moje zmysły, ale jednocześnie nie wyrwałby mnie zbyt gwałtownie z romantyzmu dni wcześniejszych.

Uznałem, że idealnym wyborem będzie w tej sytuacji trzeci koncert fortepianowy Rachmaninowa. Nie bez powodu przecież wielu uznaje Siergieja za ostatniego prawdziwego romantyka i za zdolnego kontynuatora osiągnięć Czajkowskiego, co gwarantuje liryzm, melodyjność, ale jednocześnie siłę i dynamikę, a wszystko to smakowicie podane w ludowej rosyjskiej przyprawie.

Różnorodność wrażeń zapewniała mi dodatkowo bogata paleta znanych mi wykonań tego koncertu. Od dynamicznych, oszałamiających wirtuozerią występów Horowitza i Argerich po romantyczne, przesycone emocjami prezentacje Ashkenazy’ego lub Trifonowa…

Tego właśnie potrzebowałem!

Po pracowitym sezonie koncertów w Europie na rok 1909 zaplanowane zostało tournée Rachmaninowa po Ameryce Północnej. To właśnie z myślą o tym, aby błysnąć w Ameryce, Siergiej podjął pracę nad kolejnym koncertem fortepianowym, pisanym głównie z myślą o sobie samym jako o soliście.

Od lat najlepiej pracowało mu się w Iwanowce, w wiejskim domu swoich teściów, oddalonym od Moskwy o kilkaset kilometrów. To tam, podczas spacerów po okolicy najbardziej budziła się jego wyobraźnia: „Idę na długi spacer. Moje oczy dostrzegają ostre iskry światła na liściach zroszonych deszczem, a uszy słyszą szelest lasu. Po zachodzie słońca obserwuję blade odcienie nieba nad horyzontem i wtedy nadchodzą: wszystkie głosy naraz. Nie trochę tutaj, trochę tam. Wszystko”.

W okolicznościach tak pięknej przyrody koncert, jak to mówił Siergiej, „napisał się sam”: „Chciałem »zaśpiewać« melodię na fortepianie, tak jak śpiewałby ją piosenkarz i znaleźć odpowiedni akompaniament orkiestrowy, taki, który by nie stłumił tego śpiewu”.

Szukając amerykańskiego poklasku i znając swoje niesamowite możliwości techniczne, Rachmaninow stworzył koncert, dla którego wymagania stawiane soliście, czynią go jednym z najtrudniejszych dzieł w tej kategorii. Solową partię Siergiej ćwiczył na atrapie pianina podczas całego rejsu przez ocean. Pianista występuje niemal nieprzerwanie przez cały czas trwania koncertu i musi łączyć troskę o emocjonalny wyraz muzyki z oszałamiającą wirtuozerią oraz z niezbędną umiejętnością dobrej współpracy z orkiestrą.

Po pierwszym występie w Nowym Jorku Siergiej był tak wyczerpany, że nie był w stanie wykonać bisu, a opinię o trudnościach stawianych pianistom przez koncert można sobie lepiej wyobrazić po obejrzeniu nagrodzonego Oskarem filmu „Shine”, co osobiście bardzo polecam.

Trudno się w tej sytuacji dziwić, że urodzony w Polsce pianista Josef Hofmann, któremu Rachmaninow dedykował swój koncert, zrezygnował z wykonania „Trzeciego”, nie czując się na siłach do prezentacji dzieła darowanego mu przez przyjaciela „ze stali i złota, który stal miał w ramionach i palcach, a złoto w sercu…”

Trudności koncertu sprawiły, że przez wiele lat Rachmaninow był jedynym wykonawcą swojego koncertu i stan ten trwał do momentu, kiedy na muzycznej scenie objawił się Vladimir Horowitz.

Panowie spotkali się po raz pierwszy w 1928 roku w piwnicy firmy fortepianowej Steinway, a Horowitz grę przed Rachmaninowem wspominał po latach jako sukces ważniejszy od debiutu w Carnegie Hall: „Nigdy tego nie zapomnę, że on, muzyczny bóg mojej młodości, chciał się ze mną spotkać i współpracować… Znałem go i kochałem dzięki jego muzyce, a teraz on siedział obok mnie. Od tego momentu zaprzyjaźniliśmy się”.

Rachmaninow uznał, że Horowitz „połknął jego koncert w całości” i przyznał się, że napisał go z przekonaniem, że pięknie wykonywać go będą mogli tylko najwybitniejsi pianiści. Wypowiedział to po rosyjsku, używając słów: „Napisałem to dla słoni”, co miało podkreślić nie niezręczną ciężkość, lecz wagę będącą wyznacznikiem wielkości.

Rachmaninow uznał Horowitza za przewodnika stada i pozwolił mu na dowolne przeróbki swojego koncertu!

A wszystko rodzi się tak niewinnie. Ten przepiękny koncert dla słoni rozpoczyna się spokojną melodią sugerującą melancholijną rosyjską piosenkę ludową i konia z rzędem temu, kto przy pierwszym słuchaniu przewidzi brawurową kadencję o niespotykanej mocy i niezwykle namiętną kulminację, uwalniającą sztormowe fale mocy i pulsującej energii, prowadzące wprost do ekscytującego finału.

A jeszcze bardziej zdumiewająca jest łatwość, z jaką te najcięższe słonie tańczą na klawiaturze, z kruchą delikatnością baletnicy kładąc na niej swe magiczne dłonie. Bardzo bym chciał być takim słoniem…

INSPIRACJA WPISU: